środa, 1 lutego 2012

Opowiem Wam moją historię...

Dziś będzie o tym, w jaki sposób zaczął się mój romans z badaniami naukowymi nad naturalną prewencją i wspomaganiem leczenia raka. I o tym, jak bardzo twardogłowa jestem ;) Oczywiście będzie to prowadziło to pewnych wniosków :) I będzie też o kurkumie.

Zaczynając w ulubiony przez wszystkich polonistów sposób:


A więc, było to tak: mniej więcej 4 lata temu dowiedziałam się, że mój mąż ma zdiagnozowanego raka w ostatnim stadium, nieoperacyjnego. Potem, że będzie przechodził chemioterapię. Pierwsza wiadomość zbiła mnie z nóg, druga tylko przeraziła. Rokowania były bardziej niż kiepskie (dawano mu kilka tygodni życia), ale ja po prostu musiałam coś zrobić. Po pierwsze, nie mogłam uwierzyć, że jest tak źle, nie na zasadzie zaprzeczenia, ale dlatego, że jestem dzieckiem końca XX wieku i mam nieograniczoną wiarę w możliwości nauki. Jak to, mamy XXI wiek, a rak nadal stanowi takie śmiertelne zagrożenie? Nie może to być. Druga rzecz, bardzo bałam się chemioterapii: słyszałam o niej same negatywne rzeczy, że niszczy zdrowie, no i oczywiście włosy od niej wypadają (dziś wiem, że to jeden z tych „lepszych” skutków ubocznych, wtedy było to dla mnie nie wiadomo co)… Była pewna, że musi być inny, lepszy sposób. Tylko lekarze go nie proponują, bo - sama nie wiem dlaczego. Spiskowe teorie były zawsze bliskie mojej duszy. No i zaczęłam szukać tak zwanych terapii alternatywnych. 


Matko moja, jak pomyślę, ile czasu nad tym spędziłam, jak wnikliwie to wszystko analizowałam i – przede wszystkim – jak poważnie do tego pochodziłam, to ogarnia mnie zgroza przemieszana z rozbawieniem. A jak sobie przypomnę, ile razy budziła się we mnie nadzieja, że coś znalazłam, że tak, to może być to czego szukam, taka rozpaczliwa nadzieja, prawie pewność… A potem kubeł zimnej wody i taka zakamieniała rozpacz (zakamieniała na jakieś pół godziny mniej więcej). I szukanie dalej. Na wspomnienie tego z kolei budzi się we mnie zimna niechęć.


Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że przeanalizowałam wszystkie istniejące wtedy terapie alternatywne. Jestem typem naukowym, potrzebuję rzetelnego potwierdzenia empirycznego, aby uwierzyć, że coś jest skuteczne. Kontaktowałam się więc z producentami różnych cudownych specyfików i z twórcami różnych cudownych terapii. Większość prób kontaktu pozostała bez odzewu. Część odzewu była doskonale zakamuflowaną ofertą handlową, bardzo chwytającą za serce do tego. Kiedy nalegałam na udostępnienie mi wyników badań nad skutecznością danego specyfiku bądź terapii, kontakt urywał się bezpowrotnie. Dwie czy trzy odpowiedzi zawierały… hmm. Coś. Próbę przedstawienia czegoś jako wyniku badań naukowych bądź wynik końcowy analizy statystycznej, ale była to próba bardzo nieudolna. 


Jestem bardzo wytrwała, nawet to jeszcze mnie nie zniechęciło. Zaczęłam szukać tych informacji na własną rękę. Oczywiście od razu zwróciłam się w stronę bazy MedLinu - mojego dobrego przyjaciela ze studiów – zawiera ona artykuły naukowe z całego świata. I dopiero w tym punkcie moje poszukiwania nabrały sensu. Dopiero w tym momencie zaczęłam się uczyć. 


Po pierwsze szybko zrozumiałam, że lekarstwa na raka jednocześnie nie ma i jest. Nie ma – i prawdopodobnie nigdy nie będzie – cudownego specyfiku, który zażyjemy w dowolnym momencie choroby, chorując na dowolny rodzaj nowotworu i od tego na pewno wyzdrowiejemy. A jednocześnie – lekarstwa na raka cały czas już są. Mają różny stopień skuteczności. Są stosowane, udoskonalane, szuka się nowych. Praca nad tym cały czas trwa, powiedziałabym nawet, że wrze. Zrozumiałam, że od momentu zaobserwowania, że jakaś substancja ma działanie przeciwnotworowe do powstania leków opartych na mechanizmie jej działania bądź zawierającego ją czy też jej pochodne, bardzo długa i skomplikowana droga. Że właśnie różne rzeczy działają na różne rodzaje nowotworów. Że ze względu na swoje właściwości rak jest bardzo trudny do wyleczenia – jest to mniej banalne stwierdzenia, niż się wydaje. Że chirurgia, chemioterapia i radioterapia to obecnie najskuteczniejsze formy leczenia nowotworów. Zrozumiałam, że chorując na raka w zaawansowanym stadium, aby uratować życie, trzeba – na ogół, nie zawsze, zniszczyć sobie zdrowie. Dwa pierwsze stadia dają na ogół szanse powrotu do zupełnego zdrowia. Dowiedziałam i nauczyłam się mnóstwa rzeczy: w skrócie, że to wszystko jest bardzo skomplikowane. 


Pierwszą fazę leczenia prowadziła u nas wspaniała pani doktor, to ona uratowała mojemu mężowi życie. Kiedy on zapytał, czy może stosować jakieś dodatkowe środki walczące z rakiem (kiedy jeszcze wierzyłam, że znajdę coś takiego), odpowiedziała z uśmiechem: „Może Pan stosować wszystko co Pan chce, tak długo, jak Pan nie przerwie leczenia. Ale wszystko, co naprawdę leczy raka, dostanie Pan u nas za darmo”.
Jest to najlepsze podsumowanie, jakie mogłabym wymyślić. Ale napiszę jeszcze o kilku rzeczach :)


Bardzo duża część badań naukowych nad rakiem koncentruje się wokół nutraceutyków – czyli naturalnych produktów o właściwościach leczniczych. Obserwuje się, że np. dana społeczność ma w porównaniu z inną bardzo mało zachorowań na raka prostaty. Szuka się przyczyn, między innymi w sposobie życia, jedzenia. Odkrywa się, że jakaś substancja, którą spożywają, w badaniach in vitro, czyli laboratoryjnych prowadzi do apoptozy (obumarcia) komórek raka prostaty. I zaczyna się długa droga, w jaki sposób można to wykorzystać w leczeniu raka. Długa, skomplikowana droga, z wieloma zakrętami, z wieloma niewiadomymi, z wieloma rzeczami, których nie można wyjaśnić w żaden sposób (do czasu), na końcu której niekoniecznie czeka sukces, pomimo tak obiecujących wstępnych wyników. 


I teraz – jeśli chce się zmniejszyć ryzyko zachorowania na raka prostaty, warto spożywać tę substancję w taki sposób, w jaki robi to dana społeczność od setek, bądź nawet tysięcy lat. Czy to nas uchroni przed rakiem prostaty? Jeśli jesteśmy kobietą, to tak… Kiepski żart, przepraszam. Nie wiadomo i nikt nie może dać takiej gwarancji. Ale wyobraźmy sobie dwa zbiory ludzi: jest zbiór A – ludzie, którzy nie spożywają danej substancji – wśród nich zachorowalność na raka prostaty wynosi 12%. Zbiór B – ludzie, którzy spożywają daną substancję – wśród nich zachorowalność na raka prostaty wynosi 2%. W którym zbiorze ludzi wolisz być?


Do tego: chociaż nie ma tak, że jakaś rzecz działa na wszystkie rodzaje nowotworów, to bardzo rzadko bądź nigdy nie ma tak, że jakaś rzecz działa tylko na jeden rodzaj nowotworu. Zmieniając nasz styl życia, nasze przyzwyczajenia żywnościowe na zdrowsze (i naprawdę smaczniejsze), znacznie zmniejszamy ryzyko zachorowania na większość nowotworów. Jeśli mimo to zachorujemy, mamy większą szansę na wyleczenie, nasz guz będzie mniej złośliwy, a leczenie skuteczniejsze. Zmiana powinna być przy tym kompleksowa – nie tylko jeden czynnik. W internecie często spotyka się wiadomości: taka to a taka rzecz chroni przed rakiem. I faktycznie ma ona przeciwnowotworowe działanie, owszem. Ale nie chroni przed rakiem! Spożywając ją zmniejszymy u siebie ryzyko zachorowania na różne typy nowotworów. Tylko nie wierzmy w to, że jedząc daną rzecz, a nie zmieniając całej reszty naszych przyzwyczajeń, paląc, prowadząc siedzący tryb życia, jedząc dużo czerwonego mięsa, zanieczyszczonych produktów i rzeczy o wysokim indeksie glikemicznym, nie zachorujemy, bo ta rzecz nas ochroni. 


Do tego: żyjąc zdrowo – będziemy zdrowsi :) Nie tylko o prewencję nowotworów tu chodzi. Acha, no i będziemy szczuplejsi, to taki bonus do prowadzenia zdrowego trybu życia. Oczywiście polecam mój kurs – niejako podsumowanie mojej kilkuletniej pracy. Można go zamówić na mojej stronie – tutaj.


Ludzie pytają mnie, co sądzę o tej czy innej terapii leczenia, alternatywnej. I zawsze przypomina mi się dyskusja Hermiony z Xenofiliusem Lovegood z ostatniej części Harry’ego Pottera, kiedy powiedział jej, że nie jest nieinteligentna, ale ma ograniczony sposób myślenia. Na wszystko potrzebuje dowodów. 


Jemu jako argument „za” wystarczał fakt, że nikt nie udowodnił, że tak nie jest. W ten sposób można praktycznie o wszystkim powiedzieć, że jest możliwe. Ale ja jestem typem Hermiony  :) Jeśli nie udowodniono, że coś działa, to dla mnie jest to nieistotne. Nie mówię, że nie działa – nie wiem tego. Jest tyle naturalnych rzeczy, które nam pomagają, co jest rzetelnie udowodnione naukowo, że nie mam zamiaru tracić czasu na te rzeczy, co do których nie ma takich danych. Ogólnie, mówiąc szczerze, jestem przeciwna takim rzeczom. Wiem, jakie nadzieje budzą w ludziach. I jak bardzo boli zawiedziona nadzieja. A już stwierdzenie, że coś „leczy raka” to straszne, oburzające kłamstwo. Kiedy widzę coś takiego, od razu ogarnia mnie wściekłość na ludzi, którzy chcą zarobić na cudzym nieszczęściu. 

Opowiem jeszcze jedną historię, pokazującą wyraźnie, jak skomplikowana jest sprawa nutraceutyków i ich wpływu na raka: kiedy odkryto silne przeciwnowotworowe działanie kurkuminu (składnika kurkumy), szybko sprytni ludzie chcieli na tym zarobić – to natura;ne. Powstały tabletki z kurkumą. Ktoś zadał sobie trud, aby sprawdzić ich skuteczność i okazała się żadna. Wielkie zaskoczenie – przecież kurkumin działa antynowotworowo, to rzecz pewna i potwierdzona! Tak, tylko okazało się, że aby kurkumin mógł pokonać barierę jelitową, musi być połączony z tłuszczem i czymś ostrym – najlepiej papryką. W ten sposób Hindusi spożywają kurkumin od setek lat, w postaci curry, którą wraz z olejem dodają prawie do wszystkiego. A zachorowalność na różne rodzaje nowotworów mają kilkakrotnie niższą niż Amerykanie bądź mieszkańcy zachodniej Europy. 


No dobrze. Ponieważ nie mam pomysłu na jakieś błyskotliwe zakończenie, po prostu zakończę :)

5 komentarzy:

  1. LOL Zakochałam się w Pani blogu. Spotkałam się wcześniej z pojęciem nadszczerość, a pani zdaje się cierpi na naduczciwość :)) Świetne, rzetelne wyjaśnienie kwestii, brawo. Będe wprowadzać zdrowe zmiany do mojego życia, jak tylko otrzymam pani kurs, bo przekonuje mnie pani. I bardzo kocham Hermionę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wie pani, że na pani blogu są umieszczone reklamy różnych specyfików na raka? Trochę to ironiczne

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za informację. Niestety nigdy nie wiem, jakie reklamy administrator umieszcza na moim blogu i nie mam wpływu na ich treść :) Nie podoba mi się to, ale już trudno...

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam serdecznie, "różowy bratku".
    Czy mogę prosić Ciebie o uzupełnienie w postaci kilku szczegółów?
    1. Jaki to był nowotwór, jakiego narządu dotyczył?
    2. Jak długo trwała "I faza leczenia" nadzorowana przez panią doktor i jakie zastosowano medoty (chemio- radio terapia, operacja, inne)
    3. Na czym polegały następne fazy leczenia?
    4. Jaka jest aktualna ocena lekarza prowadzącego?

    Zgadzam się, że lekarstwo na raka i jest i go nie ma.
    PoZDRAWIAM

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam,
    takich szczegółowych informacji nie chcę udzielać tak publicznie. Mój mail to jemnazdrowie@wp.pl - napisz, to odpowiem :)

    OdpowiedzUsuń