piątek, 30 grudnia 2011

Rzecz o szczurach

Szaro, ciemno i ponuro. W wiadomościach codziennych same złe informacje. Coraz więcej historii o tym, jak komuś życie się wali. Idąc ulicą widzi się same twarze bez uśmiechu. Pozostaje tylko ciężko westchnąć, jeśli ma się na to siłę…


Jakoś zły nastrój mi towarzyszył od samego rana. Nie poprawia go świadomość, że jest ledwo godzina 15, a słońce już zachodzi  i trzeba zapalać lampy. Wyglądam za okno, widzę korek i wyobrażam sobie tych wszystkich ludzi tkwiących w samochodach, sfrustrowanych i marzących o tym, aby być gdzie indziej…

Uff…!!! Całe szczęście, mam na podorędziu kogoś, kto – chociaż nie potrafi postukać się w czoło i powiedzieć „jesteś głupia” – doskonale daje mi to zrozumienia i jest najlepszym nauczycielem życia, jakiego można sobie wyobrazić, choć ma płaszczyk w różowe kwiatki. Mam tu na myśli moją półtoraroczną córkę. Obserwując, jak doskonale ona radzi sobie z życiem, często czuję głębokie zawstydzenie, bo jak tak nie potrafię. Mam nadzieję, że się od niej sporo nauczę i przede wszystkim, że w niej tego nie zniszczę.

Na czym to polega? O, trudno to opisać, ale podam przykłady. Wydawać by się mogło, że życie tak małego dziecka to same frustracje i niepowodzenia. Większości rzeczy nie umie zrobić, nie rozumie w jaki sposób „działa” świat, tym samym ludzie zachowują się tak nielogicznie… Takie małe dziecko powinno właściwie czuć, że wszystko ma poza kontrolą i być głęboko nieszczęśliwe. A tak nie jest. Obserwuję moją córkę i widzę w niej tą świadomość, że to ona „rulez”, że wszystko ma pod kontrolą. Widzę, jak przewraca się po raz dziesiąty w ciągu dziesięciu minut, mówi „bum” i niestrudzenie się podnosi, i nie zwraca na to dalej żadnej uwagi. Jeśli przewróci się tak, że ją zaboli, zaczyna płakać i mocno się do mnie przytula, opowiada, jakie nieszczęście ją spotkało i po prostu oczekuje wsparcia z mojej strony, aż się uspokoi. Widzę, jak biega z uśmiechem po zatłoczonej galerii handlowej, przypatrując się ludziom i wystawom, bez obaw, pokazując znajome rzeczy i opowiadając, co widzi. Kiedy zostaje zmuszona do zatrzymania się, złości się, często płacze, ale szybko daje sobie poprawić humor zmianą tematu. Kiedy próbuje ułożyć puzzla i jej się nie udaje, „każe” sobie pomóc. Postępuje w ten sposób tak długo, aż sama nauczy się układać dany kawałek prawidłowo, a wtedy bije sobie brawo. Kiedy jakieś dziecko zabiera jej zabawkę, idzie po następną. Kiedy ta pierwsza zabawka jest już wolna, wraca po nią. Kiedy nie wolno jej się czymś bawić, sprawdza, czy na pewno. Potem sprawdza, czy można chociaż dotknąć. Jeśli nie, traci zainteresowanie daną rzeczą. Chyba, że jakimś swoim szóstym zmysłem wyczuwa, że to „nie” nie jest kategoryczne, wtedy co jakiś czas próbuje. Kiedy próbuje nam coś powiedzieć, a my nie rozumiemy, złości się i pokazuje jak krowie na rowie o co chodzi, aż te nasze tępe głąby zrozumieją.
Tymczasem ja, osoba starsza, mądrzejsza i w ogóle strasznie dorosła… Kiedy mi coś nie wychodzi jestem wściekła, obwiniam siebie, wymyślam sobie od nieudaczników i na pewno nie próbuję tego zrobić 3458 razy, aż mi się uda. Kiedy mam jakiś problem, coś mnie boli, bagatelizuję sprawę, zwlekam z udaniem się do lekarza ile się da i nie proszę o pomoc tak długo, jak mogę wytrzymać, a właściwie dłużej, bo ja taka strasznie dzielna jestem. Liczne przeszkody na mojej drodze nie są przeze mnie omijane bądź pokonywane z uśmiechem tylko – co najmniej – z irytacją. Kiedy napotykam na przeszkodę, której nie mogę obejść gniew i złość buzują we mnie długo, co sobie o tej przeszkodzie przypomnę, wściekam się nowo (a trudno mi o niej zapomnieć, choć tyle innych rzeczy się dzieje). Kiedy nie umiem czegoś zrobić, poproszenie o pomoc, czy o wskazówki to dla mnie: po pierwsze koszmarna trudność, po drugie rzecz do zrobienia tylko raz. No bo jak, mam prosić, żeby ktoś coś drugi raz pokazał? A może i trzeci, hahaha. Kiedy coś tracę, jestem smutna, zła, bądź rozczarowana. Nie przyjdzie mi do głowy, aby pomyśleć, że może to jest jeszcze do odzyskania, a na razie jest tyle innych rzeczy... Kiedy ktoś mnie nie rozumie, odsuwam się, zrażam, no bo ile można tłumaczyć…
Reasumując: moja córka ma w życiu doskonałą kontrolę, bierze to, co jej się należy i nie przejmuje się niepowodzeniami. Jej matka wręcz przeciwnie (no dobra, trochę podkoloryzowałam swój przypadek, nie jest aż tak beznadziejny. Ale do mojej córki mi niewątpliwie daleko).
Do niedawna mówiło się o dwóch typach osobowości, z której jedna, osobowość typu A (w skrócie osoby niecierpliwe i skłonne do gniewu), jest podatna na choroby serca. Ostatnio doszła do tego osobowość typu C, podatna na nowotwory.
Ludzie z tym typem osobowości nie czuli się szczęśliwi w dzieciństwie. Wytworzyło się u nich poczucie winy, niskiej wartości i chęć zadowolenia wszystkich. Rzadko bądź nigdy wpadają w gniew i go nie okazują. Odsuwają swoje potrzeby, myśląc o tym, by inni byli szczęśliwi i zadowoleni (przede wszystkim z nich…). W jednym z badań osoby chore na raka i osoby chore na serce poddawano słabym elektrowstrząsom. Pomiary wskazały, że chorzy na raka reagowali na impulsy elektryczne silniej niż ci z chorobami serca, ale w czasie wywiadu, który następował potem, bagatelizowali swoje odczucia.
Tacy ludzie, często nieświadomie goniąc za poczuciem bezpieczeństwa, przesadnie angażują się w jeden i tylko jeden aspekt życia: dzieci, związek bądź pracę. Kiedy – co jest całkiem naturalne – tracą w jakiś sposób tę „rzecz”, przeżywają bardzo silną traumę, nie są wstanie poradzić sobie z uczuciem bezsilności, które je potem ogarnia.
Teraz będzie o szczurach… Jedno badanie dobitnie pokazało, jak ważne w naszym życiu jest poczucie kontroli. Szczurom wstrzyknięto taką ilość komórek rakowych, która powoduje wytworzenie się śmiertelnego guza o połowy zarażonych zwierząt. Następnie podzielono je na trzy grupy: jedna to grupa kontrolna. Szczury z drugiej grupy były poddawane lekkim elektrowstrząsom. Szczury z grupy trzeciej również były poddawane elektrowstrząsom, ale mogły ich unikać, ucząc się naciskać odpowiednią dźwignię w klatce.

W grupie pierwszej 54% szczurów odrzuciło wszczepionego guza. W grupie drugiej, w której szczury nie miały mechanizmu samoobrony, guza odrzuciło zaledwie 23% szczurów. Natomiast w grupie trzeciej, w której szczury miały pewną kontrolę nad elektrowstrząsami, 64% z nich odrzuciło nowotwór. Wniosek – poczucie bezradności znacznie przyspiesza rozwój choroby. To nie samo istnienie wstrząsów – stresów, w które obfituje życie – ma decydujący wpływ na szybkość rozwoju choroby. To poczucie kontroli versus bezradność gra rolę. To szczury poddawane elektrowstrząsom, ale posiadające pewną nad nimi kontrolę tu „wygrały”, nie te, które nie miały żadnych elektrowstrząsów w ogóle.
Wróćmy do mnie i mojej córki: ona doświadcza znacznie więcej „wstrząsów” niż ja. Ale jednocześnie posiada poczucie kontroli, którego nie jest w stanie zniszczyć największa nawet ilość upadków. Ona zawsze się podnosi, a upadek zostaje zamknięty w przeszłości. Chcę się od niej tego nauczyć.
Nie jest łatwo zmienić sobie osobowość, abstrahując od tego, czy to jest w ogóle możliwe. Ale jest możliwa zmiana swojego sposobu patrzenia na świat i reagowania na niego. Tak naprawdę to jaką my posiadamy kontrolę nad światem, każdy czy ktokolwiek z nas, nawet „najpotężniejsi”? Żadną, bo może przyjść trzęsienie ziemi i wszystko zniszczyć, a nawet może uderzyć w nas asteroida i w ogóle cześć pracy. Ważne jest poczucie kontroli i nad nim powinniśmy pracować. Świadomość zagrożeń i akceptacja ich jako czegoś naturalnego, to część tego poczucia kontroli. Zachęcam też do zajrzenia do wpisu „dum dum dum…”, tam jest więcej o kluczowym znaczeniu poczucia kontroli dla naszego układu odpornościowego.
Zachęcam z całej siły – udajmy się na psychoterapię, aby pomóc sobie rozwiązać nasze problemy psychiczne. Każdy z nas je ma – w końcu jesteśmy dorośli i zdaje się, że to samo już wystarczy. Popatrzmy na te szczury z badania. Wypiszmy się z grupy z poczuciem bezsilności, bo to jest kiepska grupa, aby do niej należeć. I jeszcze jedno – nigdy nie jest za późno, aby to zrobić.
W nadchodzącym Nowym Roku, życzę Wam z całego serca właśnie tego – zdobądźmy poczucie kontroli nad życiem. Życie tak nas, jak i każdego będzie powalało na kolana – niech to nas nie niszczy. Kiedyś posiadaliśmy taką umiejętność, inaczej nigdy byśmy nie nauczyli się chodzić. Postarajmy się ją odzyskać – tego i Wam i sobie życzę. Aby w 2012 roku nastąpił kres naszego poczucie bezsilności, a nadeszła era wewnętrznego spokoju.

Wiecie co, przypominają mi się słowa: „Jeśli nie będziecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego”… Bądźmy jak dzieci w Nowym Roku!

sobota, 24 grudnia 2011

Zdrowych i Wesołych Świąt...!!!

Zdaje się, że to są najczęściej wypowiadane życzenia w Polsce (wpierw chciałam napisać, że są to najczęściej wypowiadane słowa w Polsce, ale się rozmyśliłam. Niewątpliwie najczęściej wypowiadanym słowem w Polsce jest słowo na k…). Wypowiadane są na ogół, mam wrażenie, mechanicznie, bez zastanowienia, co one oznaczają, bądź mogą oznaczać, prawda? Mówimy: „zdrowych i wesołych!” i tyle. Zabawne (choć zabawne w cyniczny sposób) jest to, że Święta, a właściwie sposób ich spędzania, tak się ma do zdrowia, jak piernik do wiatraka, a nawet jeszcze mniej. A od samych życzeń jeszcze nikt nie zrobił się zdrowszy, choćby i najszczerszych.

Acha, ten wpis nie jest kolejnym wyrzutem sumienia, wręcz przeciwnie, możecie spokojnie czytać do końca. Tylko początek jest taki mniej pozytywny :)

Dlaczego Święta mają być niezdrowe? Po kolei, w punktach:

1.    Za dużo jedzenia
2.    Za dużo niezdrowego jedzenia
3.    Za mało ruchu
4.    Stres (ten punkt tak pół żartem, pół serio, ale jednak)

Ad. 1 (jak to się robiło w notatkach…)
W Święta jemy bardzo dużo. Niektórzy praktycznie nie wstają od stołu, albo wstają tylko po to, aby się przenieść na kanapę, gdzie dalej coś pogryzają. Zbyt duże ilości jedzenia nie służą naszemu zdrowiu. W ramach ciekawostki: w jednym badaniu okazało się, że osoby długowieczne (w tym wypadku w wieku powyżej 90 lat) najczęściej w pewnym okresie swojego życia głodowały (na ogół przez wojnę w tym wypadku), krócej bądź dłużej. Nie bez powodu każda z trzech największych religii zaleca post przez pewien czas!

Ad. 2
Tak, wiem, że w Święta jemy karpia, karp jest rybą, a ryby są zdrowe. Tylko, jak dużo go jemy? I – przykro mi, ale karp, w porównaniu z innymi, jest średnio wartościową rybą. Owszem, wśród ryb słodkowodnych wyróżnia się pozytywnie. Gdybyśmy jeszcze wiedzieli, skąd pochodzi karp, którego kupujemy… i czym był karmiony…

Zadbajmy przynajmniej, aby był a) świeży, b) niezbyt duży, do 2, góra 2,5 kilogramów.
Dobra, karp jest w porządku, kapusta z grochem również, śledzie, no super, naprawdę szał zdrowia, co do zup, to przyznaję, nie wiem jeszcze dokładnie, ale czerwony barszcz również powinien być bardzo zdrowy, ale reszta? W pierwszy i drugi dzień Świąt z naszych stołów znika na ogół karp, a za to pojawiają się olbrzymie ilości mięsa, pasztetów itd. A w ramach ostatniego gwoździa do trumny występują ciasta: olbrzymia ilość ciast, którymi objadamy się między posiłkami.

Ad. 3
W Święta odpoczywamy. Oczywiście należy nam się, ale leżenie na kanapie przed telewizorem to nie jest jedyny sposób odpoczynku.

Ad. 4
Stres. Cóż, chcemy, czy nie chcemy, towarzyszy nam w Święta. W większym stopniu kobietom, które do codziennych obowiązków domowych, na które i tak zawsze przydałoby się dodatkowe pół doby, muszą wcisnąć przygotowania do Świąt: sprzątanie, gotowanie, pieczenie, dekorowanie, wysłanie życzeń, pakowanie prezentów i inne takie. Brak snu również źle wpływa na nasze zdrowie, przede wszystkim obniża odporność. Poza tym Święta to niejako czas przymusu. Widzimy się z wieloma ludźmi, niektórych może wolelibyśmy nie oglądać (no, wiadomo, że w rodzinach różnie bywa, nie wszystko jest różowe...), a musimy być dla nich mili… Hercules Poirot twierdził, że Święta sprzyjają morderstwom, właśnie z tych dwóch powodów: konieczności przebywania z ludźmi, do których żywi się jakieś pretensje i rozdrażnienia spowodowanego niestrawnością :)



No dobrze, wiemy, że Święta są mało korzystne dla naszego zdrowia. Na pocieszenie są dwa „ale”. Pierwsze: ale możemy je zrobić trochę zdrowszymi. Drugie: ale co z tego? Są tylko raz do roku…
I tu przechodzimy do rzeczy bardziej optymistycznych.

Używając różnych zdrowych sztuczek, uczynimy te masy jedzenia mało niszczącymi dla naszego zdrowia, a nawet może wpływającymi korzystnie? Na przykład: warzywa do sałatki jarzynowej ugotujmy na parze (robiłam to wczoraj i o mało nie spaliłam garnka… polecam parowary jako prezenty gwiazdkowe!), do smażenia nie używamy oleju słonecznikowego (którego w ogóle już nie powinno być w naszej kuchni), tylko rzepakowego. Może zamiast coś usmażyć, da się to upiec? Do różnych potraw dodajemy kurkumę z papryką – mała ilość nie zmieni smaku dania, a nowotwór dostanie prztyczka w nos. Zwiększmy choć trochę ilość czosnku i cebuli w potrawach, spróbujmy dodać różne zioła, wiadomo, że nie wszystko wszędzie pasuje, ale popróbujmy, bądź poszukajmy odpowiednich przepisów. Tu i tam wrzućmy posiekaną natkę pietruszki. Małe rzeczy, ale mają duże znaczenie. Atakujmy raka przy każdej okazji, choćby takim właśnie małym prztyczkiem w nos. Przeszkadzajmy mu.

A teraz odnośnie drugiego „ale”…
Przejemy się, najemy smażonego, objemy ciastem… no i co z tego, jeśli każdego innego dnia w roku dbamy o nasze zdrowie? Jeśli żyjemy zdrowo, zmieniliśmy nasze niezdrowe przyzwyczajenia, wiemy, co nam szkodzi i jak tego unikać, dbamy o to, aby codziennie robić coś antyrakowego, to jesteśmy wolni, aby od czasu do czasu móc sobie poszaleć bez wyrzutów sumienia. Jeśli dbamy o to, aby codziennie mieć odpowiednią porcję ruchu, to i tak nie wytrzymamy bez tego ani jednego dnia – ruch jest jak narkotyk, jeśli nam go nagle odebrać, to czujemy się chorzy i jak potłuczeni – nie wytrzymamy i tak, chociaż wyjdziemy na spacer. A potem i owszem, z przyjemnością wyleżymy dwie godziny na kanapie :)

Więcej o temacie „jak żyć zdrowiej i antynowotworowo” oczywiście na mojej stronie: www.jemnazdrowie.pl :) Jest jeszcze w trakcie tworzenia, dopiero co ruszyła nowa odsłona, ale już działa :)

I jeszcze jedno. Chociaż, oczywiście, jestem w wirze przedświątecznych przygotowań, ale brakuje mi jednej rzeczy, aby poczuć, że są święta. Mianowicie, każdego roku, od bardzo już dawna, zbliżanie się Świąt zwiastowała mi piosenka Georga Micheala „Last Christmas”, słyszana czy to w jakimś sklepie, czy w radiu bądź telewizji. Ku mojemu niezadowoleniu słyszałam ją z roku na rok coraz wcześniej, nagle już nie w grudniu, a w listopadzie, następnie, o zgrozo, okazało się, że Święta są najwidoczniej tuż za Dniem Zmarłych, czego nie podejrzewałam… a w tym roku nic. Cisza. Protestuję i sama zadbam o to, aby tradycji stało się zadość (chociaż „Kevina” nie mam zamiaru oglądać, to Georgowi muszę oddać sprawiedliwość. Tak na marginesie, to jego późniejszą twórczość bardzo lubię i cenię). „Last Christmas” są tutaj :)

I jeszcze na koniec życzę każdemu, kto dotarł na ten blog, radosnych i spokojnych Świąt, bez nerwów i wykańczania się na ołtarzu tradycji. Życzę Wam zdrowia, odczuwania szczęścia każdego dnia i spokoju ducha. Wierzę w moc życzeń, szczerych życzeń, a te takie właśnie są. Życzę Wam tego wszystkiego i jeszcze smacznego!

środa, 14 grudnia 2011

Dum dum dum dum dum dum...

To motyw ze „Szczęk”. Aby nadać nawet bardziej odpowiedni klimat, tutaj jest ten motyw – zachęcam, aby sobie puścić. No i jest takie „dum dum dum dum…”, prawda?

Przynajmniej ja przekładam to w ten sposób :) Muszę wyznać, że uwielbiam filmy o rekinach – „Szczęki”, oczywiście, królują w tym „gatunku”. No i tak kiedyś zaczęłam się bawić z moim dzieckiem w kąpieli w „Szczęki” (proszę tak od razu nie pukać się w czoło…). Wyglądało to tak, że brałam jej kąpielową pomarańczową fokę (taką dmuchaną), chowałam pod wodą, robiłam „dum dum dum dum dum” (odgłos paszczą), po czym fokę puszczałam, ona wyskakiwała nad wodę, a córka się zaśmiewała. Musimy się w to bawić do dziś, z tym, że teraz to ona robi „dum dum”. Foka zresztą została nazwana Dumdum. A mi to „dum dum…” nasuwa jeszcze inne skojarzenie, moim zdaniem zupełnie naturalne… A mianowicie, kiedy tak w głowie mi huczy to „dum dum…” to przed oczami stają mi komórki NK atakujące komórki rakowe i niszczące je z kretesem. 

Skrót NK pochodzi od „natural killers” (naturalni zabójcy), no, skojarzenie z rekinem nasuwa się samo, prawda?
Komórki NK to naprawdę super-zabójcy naszego układu odpornościowego. Pozostałe komórki naszego układu odpornościowego muszą się „nauczyć” rozpoznać zagrożenie, aby je zaatakować, czyli zetknąć się wcześniej z dana bakterią czy wirusem, aby później móc z nimi walczyć. Komórki NK nie muszą – są jak małe żarłacze białe, które od urodzenia (a nawet wcześniej) wiedzą, jak polować i zabijać. NK zabijają komórki nowotworowe i takie, które są siedliskiem wirusów. Chociaż odkryto je dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, to wiemy już o nich całkiem sporo (jak również wiele nadal o nich nie wiemy). Z grubsza rzecz biorąc, osoby chore na raka mają obniżoną ilość i aktywność komórek NK. Z drugiej strony, im więcej chora osoba posiada aktywnych komórek NK, tym dłużej żyje. Obecnie są prowadzone badania, w jaki sposób można wykorzystać tę wiedzę w leczeniu raka. Było takie badanie, gdzie podano dzieciom komórki NK pobrane od ich rodziców, tylko muszę sięgnąć po szczegóły do notatek…
Mam. Dziesięcioro dzieci, z ostrą białaczką szpikową, po zakończeniu leczenia standardowego  – podano im komórki NK pochodzące od ich rodziców. Po trzech latach cała dziesiątka żyła, a choroba nie wróciła. 

Badania nad komórkami NK i sposobami ich wykorzystania w leczeniu raka nadal trwają i długo jeszcze będą trwać. Co my możemy zrobić, aby tych rekinów służących naszemu zdrowiu pływało w nas jak najwięcej i chciało im się polować na komórki nowotworowe? Zasadniczo są dwie „dziedziny” życia, w których możemy zadziałać. Po pierwsze – RUCH. Aktywność fizyczna zwiększa liczbę i aktywność komórek NK. Druga rzecz – unikanie stresu. Stres zmniejsza ich liczbę i aktywność, i to nawet drastycznie. Wiele osób na pewno pomyśli w tej chwili – „łatwo powiedzieć, od dziś w moim życiu nie będzie stresu”. Oczywiście, że tak się nie da, nie mamy władzy wyrzucić sytuacji potencjalnie stresujących z naszego życia. Co możemy zrobić, to nauczyć się odpowiednio na nie reagować. Przypomina mi się pewna historyjka: był sobie człowiek, który był wiecznie zadowolony z życia i uśmiechnięty. Ktoś go kiedyś zapytał, jak on to robi. A ten odpowiedział: „wstaję rano i, na przykład, odkrywam, że mój ekspres do kawy nie działa. Mogę się tym albo zdenerwować, albo nie. Wybieram nie. Potem okazuje się, że spóźniłem się na autobus do pracy. I ponownie, mówię sobie, że albo się wkurzę, albo nie. Wybieram nie. W pracy ktoś się do mnie po chamsku odezwał. I myślę sobie: wpaść w gniew z tego powodu, czy nie. I wybieram nie. ” Trudno nagle nauczyć się takiego podejścia do życia (w którym najważniejsze jest to, że mamy kontrolę nad naszym życiem i naszymi reakcjami). Dlatego zachęcam do zapisywania się na terapie – psychoterapie. Nie ma chyba na świecie osoby, której coś takiego by się nie przydało, bo każdy z nas, mówiąc potocznie, ma jakiś problem. Uporanie się z tym, co nas nęka pomoże nam w naprawdę wielu dziedzinach życia.
Reasumując – wprowadźmy do naszego życia jak najwięcej ruchu. Zapiszmy się na ciekawe dla nas zajęcia – jest teraz tego tyle! Wybór ogromny. Ruszajmy się często i regularnie, jest niezliczona ilość badań, która wyraźnie pokazuje, że aktywność fizyczna zmniejsza ryzyko zachorowania na raka i wspomaga leczenie. I wyleczmy naszą psyche. Komórki NK są dziwne pod wieloma względami – są aktywne wtedy, kiedy sami o siebie dbamy. Jakby chciały ratować tylko te organizmy, które „chcą żyć” i aktywnie żyją. Jak się o to postaramy, to w naszych ciałach cały czas będzie grzmieć „dum dum dum dum…”, a te żarłacze białe naszego układu odpornościowego, te maszyny do zabijania, będą żwawo pływać i błyskawicznie oraz bezlitośnie eliminować te „złe” komórki w naszych ciałach.
Teraz, kto chce mieć armie żarłaczy do swoich usług?

I jeszcze nad koniec coś zabawnego. Znalazłam to w jakimś opisie żarłaczy białych: jest to opis ich usposobienia – „żarłacz biały jest ciekawskim rekinem, a nowe obiekty doświadcza i klasyfikuje za pomocą zębów”…

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Alfa i omega w sprawie kwasów omega


O kwasach omega wszędzie się ostatnio słyszy, producenci chwalą się, że ich produkty je zawierają, nawet kosmetyki już się robi z kwasami omega i wszyscy wiedzą, że są ważne. Ale o co dokładnie z nimi chodzi, to już mniej wiadomo i producenci na pewno nam o tym nie będą mówić. Dlatego postanowiłam jeden wpis poświęcić dokładnemu wyjaśnieniu tej kwestii.
Są dwa typy kwasów omega: omega-3 i omega-6. Nazywane są kwasami podstawowymi, gdyż organizm ludzki ich nie wytwarza, a potrzebuje ich do prawidłowego funkcjonowania. Podkreślam, że potrzebujemy ich obu, w odpowiedniej proporcji, bliskiej 1:1. Kwasy te niejako współzawodniczą ze sobą w naszym organizmie. Omega-6 pomagają w gromadzeniu tłuszczu, krzepnięciu krwi, utwardzaniu komórek i – ważne – stymulują procesy zapalne. Natomiast omega-3 działają niejako na odwrót -  czynią ściany komórek elastycznymi, zapobiegają zapaleniom i stymulują rozwój układu nerwowego. Już na pierwszy rzut oka widać, czemu tak ważne jest zachowanie równowagi w ich spożyciu. Ale to nie wszystko.

Rak, aby się rozwinąć, potrzebuje stanu zapalnego. Bez stanu zapalnego nie ma raka, a każdy stan zapalny, to potencjalne ognisko nowotworowe. Oczywiście, stan zapalny jest nam potrzebny – umożliwia naprawę uszkodzonych tkanek. Kiedy wszystko działa, jak należy, proces zapalny kończy się, jak tylko uszkodzenie zostanie naprawione. Rak natomiast wykorzystuje proces zapalny do swojego rozwoju -  nieustannie podtrzymuje jego trwanie, używa tych samych substancji, które normalnie pomagają w gojeniu się ran, jako „nawozu” – dzięki nim rośnie, na koniec korzysta z procesu zapalnego, aby się rozprzestrzeniać w organizmie – innymi słowy do tworzenia przerzutów. Przy okazji taki „nadmierny” proces zapalny powoduje chaos wśród białych krwinek. Komórki odpornościowe, w tym nasza super broń – komórki NK („Natural Killers”), zostają zneutralizowane i nie próbują atakować komórek rakowych.
W skrócie – rak wykorzystuje nasze naturalne mechanizmy obronne. Taki już jest podstępny drań. Dlatego, chociaż potrzebujemy procesów zapalnych, kiedy pojawia się jakieś zagrożenie dla naszego organizmu, musimy uważać na to, aby ich nie stymulować. A nadmierne spożycie kwasów omega-6 właśnie tak działa – stymuluje procesy zapalne, również, kiedy nie ma zagrożenia dla naszego organizmu.
Natura tak już to urządziła, że gdybyśmy w nią nadmiernie nie ingerowali, to sama by nam dostarczała tych kwasów w odpowiednich ilościach: jedząc mięso krów i kurczaków, spożywając produkty mleczne i jajka, ryby, nasiona i oleje z nich. Niestety – zadziałaliśmy na własną szkodę i w dzisiejszych czasach rzeczy te są dla nas przede wszystkim źródłem kwasów omega-6, z minimalną ilością omega-3. Dlaczego? Ponieważ krowy i drób nie jedzą już tego, co im natura dała, tylko są karmione sztucznymi mieszankami przemysłowymi, soją i kukurydzą. W efekcie ich mięso i produkty od nich pochodzące są bardzo mało wartościowe, wręcz szkodliwe, a dysproporcja kwasów omega-3 do omega-6 sięga 1:64. W produktach pochodzenia ekologicznego (bądź organicznego), wszystko jest tak, jak powinno być.
Jak już przy tym jesteśmy, to napiszę o jeszcze jednym – o kwasie linolowym, zwanym CLA. Jest to jeden z nielicznych składników pochodzenia zwierzęcego, który może przeciwdziałać nowotworom. Możemy go znaleźć głównie w serach, ale pochodzących z mleka zwierząt karmionych naturalnie, trawą. Sery pochodzące od krów, kóz i owiec karmionych paszą kukurydziano-sojową zawierają czterokrotnie mniej CLA niż sery tzw. „organiczne”.
I na koniec jeszcze dwie „ciekawostki” doskonale obrazujące znaczenie właściwej ilości kwasów omega-3 i mega-6 w diecie i szkody, jakie nam uczyniła ta „masowa produkcja mięsa i nabiału”, a przede wszystkim to, czym karmimy krowy i kurczaki.
Już od dłuższego czasu wiadomo, że otyłość to drugi (po paleniu) największy czynnik ryzyka zachorowania na nowotwór. Wiadomo również, że od pewnego czasu mamy do czynienia zarówno z epidemią raka, jak i epidemią otyłości. Ale dopiero od niedawna wiemy, że obie te epidemie mają wspólne źródło i są ze sobą wzajemnie powiązane. Trochę liczb: w latach 1976 – 2000 Amerykanie obniżyli całkowite spożycie kalorii o 4%, a spożycie tłuszczów zmniejszyli aż o 11%. W tym samym czasie otyłość podniosła się o 31%. Zjawisko to – wzrost poziomu otyłości przy jednoczesnym zmniejszeniu spożycia tłuszczu – nazywa się współcześnie „amerykańskim paradoksem”. Obecnie dotyka on również Europejczyków.
Mamy również takie zjawisko, jak „izraelski paradoks”. Polega on na tym, że jednemu z najniższych poziomów cholesterolu towarzyszy jeden z najwyższych wskaźników liczby zawałów i otyłości. Skąd to wzięło? A z margaryny. Margaryny zawierają w największym stopniu olej słonecznikowy (zawierający 70 razy więcej omega-6 niż omega-3), sojowy (siedem razy więcej omega-6 niż omega-3) oraz rzepakowy (ten akurat jest w porządku). Zamieniając masło na margarynę obniżamy poziom cholesterolu, ale podsycamy w sobie procesy zapalne. A jedzenie koszerne wyklucza spożywanie mięsa i przetworów mlecznych w tym samym posiłku, co praktycznie wyklucza masło. Stąd ten paradoks. 

Temat omega-3 i omega-6 to temat na jakieś siedem prac doktorskich, streszczałam się, jak mogłam. Zdaję sobie sprawę, że żywność organiczna jest droga i nie każdego na nią stać, dlatego, jeśli to źródło właściwej proporcji tych kwasów odpada, dostarczmy sobie omega-3 z innego źródła: po pierwsze zamieńmy olej słonecznikowy na rzepakowy, najlepiej nierafinowany, tłoczony na zimno i z pierwszego tłoczenia. Po drugie: dodawajmy do posiłków siemię lniane. Są to jedyne nasiona, które zawierają więcej omega-3 (aż trzy razy więcej) niż omega-6. Kupujemy siemię lniane, mielimy w maszynce, albo tłuczemy w moździerzu i dodajemy do różnych potraw, na zimno i na gorąco. Niech będzie obecne w naszej diecie codziennie!

I po trzecie, jemy ryby – świeże (gdyż mrożenie powoduje stopniowe zanikanie kwasów omega-3), małe, drapieżne i z Atlantyku (są najmniej zanieczyszczone), np. sardynki, makrele.

W największym możliwym skrócie to tyle, ale temat na pewno jeszcze będzie się przewijał.

środa, 23 listopada 2011

Chłopi, myjcie swoje jaja!

Po jednym chwytliwym sloganie przypomniał mi się następny. Co ja bym dała, żeby móc go znowu zobaczyć na straganach! Niestety, slogan pochodził z czasów, gdy co rano chłopi z okolicznych wsi przywozili jajka, które dopiero co zostały zgarnięte spod kur. "Dopiero co" mogło zresztą oznaczać "kilka dni temu". Jaki to jajko miało smak! A tamte kury nawet nie wiedziały w jak uprzywilejowanych warunkach żyją. Dzisiaj nazywa się to chów ekologiczny, albo wolnowybiegowy i doprawdy niewiele kur ma szczęście żyć w tak ekskluzywnych warunkach: mogą chodzić, swobodnie dziobać, mogą podfruwać ze spłoszonym gdakaniem, gdy się czegoś przestraszą. Mogą wydziobać sobie robaczka z ziemi, jeśli się jakiś trafi. Umierają najczęściej od jednego ciosu siekierą i idą na rosół (jak wiadomo rosół jest najlepszy ze starej kury). 

Tak naprawdę to problem jest dość poważny i nie ma co sobie z niego robić jaj. A ma on kilka aspektów. Po pierwsze: zdrowotny. Jajko, prawdziwe jajko pochodzące od tych szczęśliwych kur, które mają normalne życie i chodzą sobie swobodnie i dziobią co chcą (czyli chów ekologiczny) to, pozwolę sobie użyć egzaltowanego stwierdzenia – esencja życia. Dostarcza nam tak dużo korzystnych substancji, między innymi kwasy omega-3 i omega-6 w idealnej równowadze i inne korzystne składniki. Jajko pochodzące w hodowli klatkowej, inaczej bateryjnej… szkoda słów. Dla przykładu: stosunek kwasów omega-3 do omega-6 wynosi w nich od 1:15 do 1:40. Istnieje ponadto wiele hipotez, iż hormony stresu, które kury hodowane w taki sposób mają w olbrzymich ilościach również w jakiś sposób przechodzą na jajko i mają niekorzystny wpływa na nasze zdrowie. Ale niepotwierdzone hipotezy nie są konieczne, aby móc z całą pewnością stwierdzić, że jajka z takich hodowli mają niekorzystny wpływ na nasze zdrowie: do tego wystarczy sama dysproporcja kwasów omega-3 i omega-6 (o tych kwasach będzie w następnym wpisie, bo to duży temat: w skrócie: nadmiar kwasów omega-6 w diecie sprzyja stanom zapalnym w naszym organizmie, a tym samym powstawaniu nowotworów).
Drugi aspekt sprawy: moralny. Trudno o tym pisać. Chów klatkowy  oznacza, że kury trzymane są w niezmiernie ciasnych klatkach przez całe swoje życie. Często nie mogą się nawet obrócić. Nie mogą rozłożyć skrzydeł. Czasami (mam nadzieję, że tylko czasami, ale oficjalnych danych na ten temat nie posiadam), czasami obcina im się łapy i dzioby, aby ułatwić ich karmienie. Olbrzymie hale, wypełnione od podłogi po sufit klatkami z kurami. Po śmierci, albo tuż przed, kury wyciąga się z klatki i wyrzuca na śmietnik. Widziałam taką halę, nie sposób zapomnieć tego widoku. Możecie rzucić na to okiem klikając tutaj .
To nie jest życie, to jest piekło.

Nie wiem, który aspekt sprawy jest dla Was ważniejszy, ale każdy z osobna wystarczy, aby już nigdy nie kupić jajka oznaczonego symbolem 3. Wyjaśnię, o co chodzi: jajka mają na sobie kod. Pierwsza cyfra tego kodu oznacza sposób chowu kur. Poszczególne numery oznaczają chów
·         0 - ekologiczny
·         1 - wolnowybiegowy
·         2 - ściółkowy
·         3 – klatkowy, inaczej bateryjny
Wiem, że im niższy numer, tym jajko droższe. Ale lepiej jeść tych jajek dwa razy mniej, ale ekologiczne.
Jest też aspekt smakowy. Jajko pochodzące z hodowli ekologicznej, bądź wolnowybiegowej, ma SMAK. Naprawdę. Jajko z hodowli klatkowej smakuje przy nim jak papier. Takie jajko numer 0 bądź 1 to sam w sobie pyszny posiłek. No, prawie posiłek :)
Nadmienię jeszcze, że Unia Europejska w 1999 roku wprowadziła zakaz hodowli bateryjnej. Wiele krajów, w tym Polska, nie dostosowało się do tego zakazu. W Polsce 9 na 10 jaj pochodzi z hodowli klatkowej. Po kontroli Unia ponownie wprowadza zakaz sprzedaży jaj pochodzących z hodowli klatkowej od 1 stycznia 2012, tym razem grożąc sankcjami karnymi za niewprowadzenie go w życie. Zobaczymy, co będzie. Hodowcy na pewno się łatwo nie poddadzą. Lepiej sami pilnujmy, co kupujemy.
Nadmienię punkt drugi: my możemy sobie nie kupować jaj z hodowli bateryjnej, ale miejmy świadomość, że jeśli kupujemy produkt zrobiony między innymi z jaj, to na pewno do produkcji zostały użyte jajka nr 3. Dlatego, choć nie cierpię dyktatury, bardzo mnie cieszy ten oficjalny zakaz sprzedaży takich jaj. Bo prędzej czy później będzie musiał wejść w życie, a mnie przestaną dręczyć wyrzuty sumienia, że przyczyniam się do cierpienia zwierząt.

środa, 16 listopada 2011

Produkt macany należy do macającego

Tak mi się przypomniał stary slogan… Byłam dziś na bazarku na zakupach, a przy „moim” stoisku z warzywami była wyjątkowo długa kolejka. Trudno, stoimy. I obserwujemy zachowania konsumenckie (my, czyli moja córka w wózku i ja). Kupujący zasadniczo dzielą się na trzy grupy: jedna to ludzie, którzy nic nie dotykają, nic nie wybierają, wszystko za nich musi robić sprzedawca. Na prośbę, aby może sami sobie wrzucili do reklamówki te 4 jabłka, które chcą kupić, reagują mniej lub bardziej umiejętnie skrywanym przerażeniem. Druga grupa, to tacy, którzy z kolei wszystko muszą wybrać sami, dotknąć, popodrzucać, obwąchać, a często i ugryźć. A przy produktach, które sprzedawca siłą rzeczy sam wybiera i tak wtrącają swoje trzy grosze: nie, ten ogórek kiszony za mały, proszę wrzucić ten obok, nie ten bardziej obok. I tak dalej. No i jest oczywiście trzecia grupa, czyli ci rozsądni (do której ja, nie chwaląc się, należę). Co lepiej wybrać samemu, wybierają sami (przy okazji oszczędzając czas swój, sprzedawcy i pozostałych kolejkowiczów), bez problemu zdając się na sprzedawcę przy zakupie, powiedzmy, trzech kilogramów ziemniaków. W dniu dzisiejszym moje zdegustowane zainteresowanie wzbudziła grupa druga.
                A mianowicie. Nie będąc fanatyczką higieny i nie mając obsesji czystości, poczułam w sobie nagłą zmianę poglądów. Owoce i warzywa zawsze przed spożyciem myję dokładnie, nie w obawie przed zarazkami, ale aby nie zjadać pestycydów, które są dodatkiem niepożądanym kulinarnie i karmią nowotwory. Tak zwane rzeczy z ogródka przecieram o rękaw i tyle (przy bezpośredniej konsumpcji).  
                Kilka osób przede mną stał pan, należący do grupy drugiej (zresztą ciekawostka, z reguły do tej grupy należą kobiety). Stał w kolejce i chyba nudził się jak mops, gdyż brał do ręki wszystko, co mijał po drodze (z warzyw i owoców oczywiście). Pomacał sobie pomidory (których nie kupował). Powąchał selery naciowe. Pomarańcze bardzo dokładnie ponaciskał w każdej strony. I tak dalej. Do tej pory protestu to we mnie nie wzbudziło, gdyż – sądząc innych własną miarą – uważam, że ludzie mają ręce czyste (zdaje się, że naiwna ze mnie duszyczka). Pogoda sprzyja jednakowoż przeziębieniom i biednego pana też dopadło. Kichnął nagle z rozmachem, elegancko zakrywając usta dłońmi. Potem tymi dłońmi obtarł usta i nos, wytarł dłonie o kurtkę i dalej obmacywał produkty. Dobiło mnie jedno – kiedy wsadził rękę w natkę pietruszki, poczochrał chyba każdy ze stojących we wiadrze pęczków i wybrał sobie jeden. Dobiło mnie to, gdyż sama miałam zamiar kupić pęczek pietruszki i jak, o ja biedna, mam ją umyć, aby pozbyć się płynów organicznych tego pana, w których aktualnie roi się od zarazków? Nigdy nie próbowałam myć pietruszki gorącą wodą z mydłem (jak to robię w warzywami i owocami i co jest jedynym sposobem, aby zmyć z nich pestycydy), zresztą, ponieważ w opłukiwanie pod zimną, bieżącą wodą nie wierzę, nigdy natki pietruszki nie myłam, ale nie sądzę, aby jej traktowanie gorącą wodą wyszło na dobre. Zasadniczo, te zarazki powinny się ugotować razem z pietruszką… Ale cóż. Pietruszki nie kupiłam. I chyba już zawsze od dziś pietruszka będzie mnie straszyć. 
Świat byłby takim pięknym, przyjaznym miejscem, gdyby ludzie na nim byli dobrze wychowani.
I tak kichający pan pozbawił mnie na trwałe złudzeń, a na dziś apigeniny – jest ona zawarta w pietruszce. Jest to bardzo silny środek przeciwzapalny, sprzyja apoptozie (obumieraniu) komórek raka i blokuje angiogenezę (czyli uniemożliwia guzom przyłączanie sobie nowych naczyń krwionośnych) – do tego wykorzystuje taki sam mechanizm jak Gleevec (lekarstwo stosowane w kilku rodzajach raka). Innymi słowy, pietruszka atakuje raka z każdej strony. Gdzie się on nie obróci, napotyka pietruszkę i ma klops.
Cóż, kupię ją jutro. 

poniedziałek, 14 listopada 2011

O źdźble i belce. Tych w oku



Jest taka pora dnia, kiedy większa część (zawsze mnie przy tych słowach korci, aby użyć zwrotu „większa połowa”. Tak trochę po złości i móc potem pochichotać sobie :) ). Tak, kiedy większa część przechodniów to panie pchające wózek z dzieckiem, a przynajmniej mam takie wrażenie. Ludziom pracującym zawodowo trudno to pewnie stwierdzić, chyba, żeby długo i często przez okno patrzyli. No, a w supermarketach o godzinie 10, czy 11 rano to już prawie wyłącznie matki z dziećmi i emeryci. No i oczywiście różne typy i zachowania można zaobserwować.
Dzięki Bogu, czasy, gdy dziecko siedziało na kolanach osoby, która w tym czasie błogo sobie paliła, już minęły. Oczywiście, że zdarzają się takie rzeczy, ale zasadniczo wiadomo, że dzieci należy separować od dymu. I dobrze. Ale ta nagonka na palaczy, która trwa obecnie, a która coraz bardziej w moim odczuciu nabiera cech paranoidalnych, to już znaczna przesada. Czemu o tym piszę:
Wczoraj właśnie o takiej spacerowej porze jadąc z dzieckiem na plac zabaw byłam świadkiem bardzo niemiłej sceny. Kobieta, prawdopodobnie matka, pchała wózek z mniej więcej półtorarocznym dzieckiem, rozmawiając z idącą obok drugą kobietą. Paliła papierosa. Szły pod wiatr, a wiało wczoraj solidnie, dziecko więc dymu nie wąchało. Z przeciwnej strony nadeszła inna pani z dzieckiem, na oko trzyletnim i wygłosiła pierwszej pani oburzone kazanie. Jak to można palić przy dziecku. Jak pani nie wstyd. Własne dziecko narażać na takie rzeczy. Co z pani za wyrodna matka, to już lepiej było tego dziecka nie rodzić, skoro pani o nie wcale nie dba. Sobie szkodzić, proszę bardzo, jak pani taka głupia, ale niewinnemu dziecku, za co, za co, pytam się.
Takich „solidnych naukowo” argumentów uzasadniających jej „grzeczną propozycję”, aby pani z papierosem przy dziecku nie paliła, było więcej. Było to tak niesmaczne, wulgarne, przesycone nienawiścią, że czułam się, jakbym wdepnęła w coś bardzo śmierdzącego, choć oddalało mnie od tego wystąpienia kilka metrów. Aby nie patrzeć na tę panią, panią bez papierosa, popatrzyłam na dziecko  wózku, który prowadziła. Dziecko trzymało w ręku cukierka, w drugiej ręce trzymało kolorową torebkę pełną takich cukierków i żuło systematycznie buzią. I w tym momencie tak bardzo pożałowałam, z całej siły, że na wyposażeniu mojego charakteru nie mam choć odrobiny tupetu. Bo powinnam tej Pani powiedzieć kilka rzeczy. Powinnam ją zapytać, dlaczego i za co, za co, na miłość boską, karze w ten sposób to dziecko (którego była chyba babcią). Dlaczego tak silnie próbuje doprowadzić je do najgroźniejszych chorób współczesnego świata – nowotworu i cukrzycy. Co zrobi, jeśli u tego dziecka rak się rozwinie i - tak doskonale przez nią dokarmiany - zabije dziecko – bo dzieci nowotwór zabija bardzo szybko. Czemu jest tak wyrodną babcią, że zależy jej na tym, aby to dziecko dorobiło się cukrzycy i różnych powiązanych z nią konsekwencji – od ślepoty, poprzez amputacje kończyn, na śmierci kończąc? Czy swojej córki też tak bardzo nienawidzi, że chce narazić ją na to, aby własnoręcznie dzień w dzień, kilka razy na dzień robiła swojemu dziecku zastrzyki?
Powinnam powiedzieć różne rzeczy. Nie zrobiłam tego i teraz mi wstyd. Niekoniecznie powinnam jej odpłacać pięknym za nadobne i odpowiadać równie dramatycznie jak wcześniej ona mówiła, ale kilka faktów powinnam jej podać, bo najwyraźniej albo nie ma o nich pojęcia, albo nie przywiązuje do nich żadnej wagi. Powinnam to zrobić dla dobra tego dziecka. Cóż, nie jestem bez winy, nie będę więc w nikogo rzucać kamieniem. Nawet w osoby z tą belką w oku.
Mówię na swój sposób, tak jak potrafię, przez słowo pisane – ograniczmy spożycie cukru. Zwracajmy baczną uwagę na skład kupowanych przez nas rzeczy, czy nie zawierają cukru bądź jego jeszcze bardziej szkodliwych pochodnych (jak syrop glukozowo-fruktozowy). A zwłaszcza dbajmy o to kupując rzeczy dla naszych dzieci. Nie powinny jeść cukru i słodyczy na co dzień, to jest prosta droga do raka i cukrzycy. Oczywiście, nie powinny także wdychać dymu tytoniowego, piszę o tym wyraźnie na wypadek, gdyby ktoś pomyślał, że bronię tu zachowania pani z papierosem. Nie mam dokładnych danych liczbowych na ten temat, ale niedokładne wystarczają, aby móc z całkowitą pewnością stwierdzić, że nowotwory płuc i ogólnie układu oddechowego u dzieci należą do rzadkości. Stanowią niewielki procent wszystkich nowotworów. Za to coraz więcej dzieci choruje na raka. I na cukrzycę. A cukrzyca to nie tylko niewygoda – bo trzeba cały czas mieć przy sobie igły, mierniki, insulinę itd. Cukrzyca to choroba również śmiertelna.

Cóż, poważnie się zrobiło. Nie o wszystkim można pisać z humorem. To są bardzo poważne sprawy i potraktujmy je poważnie.