wtorek, 21 sierpnia 2012

Józef K. jak kawa


Pamiętacie „Proces” Kafki? Dla przypomnienia: Józef K., człowiek, który nagle dowiaduje się, że jest oskarżony, ale nie wie ani o co, ani przez kogo i nie może się przebić przez mur kancelaryjno-urzędniczy. Tak naprawdę kwestia: jest winny czy nie, nie ma dla nikogo żadnego znaczenia: wiadomo, że Józef K. jest winny. Wszyscy to wiedzą.

Tak samo jest z kawą. Na kawoszy patrzy się podejrzliwe, niekiedy ze wzgardą, że nie potrafią się powstrzymać od picia ulubionego napoju, że świadomie szkodzą swojemu zdrowiu. Gdyby zapytać, czemu uważają, że kawa jest szkodliwa, usłyszałoby się odpowiedź: „przecież wiadomo, że kawa jest szkodliwa. To używka. Wszyscy to wiedzą”.

Może i wszyscy, ale jak to było u Sapkowskiego: lepiej należeć do niektórych niż do wszystkich.

Co na temat kawy mogą powiedzieć niektórzy:
Kawa nie jest używką. Kawa nie uzależnia. Owszem, niektórzy nie wyobrażają sobie życia bez kawy, ale to nie znaczy, że są od niej uzależnieni. Większość z nas nie wyobraża sobie życia bez chleba i to również nie oznacza, że jesteśmy od niego uzależnieni. Kawa nie uzależnia i tyle w tym temacie.

Moją specjalnością są nowotwory, więc nie śledzę wyników badań nad korzystnym wpływem elementów żywności w przypadku innych chorób, ale rzuciłam na to ostatnio okiem. Po pierwsze, okazuje się, że kawa może mieć pozytywne działanie w szeregu różnych rzeczy, głównie w przypadku chorób wieńcowo-naczyniowych. Zmniejsza ryzyko zachorowania na cukrzycę typu drugiego. Ponieważ jednak kofeina zawarta w kawie rzeczywiście może podwyższać ciśnienie (nie każdemu, zależy to predyspozycji genetycznych) ostrożnie do kawy kofeinowej powinny podchodzić osoby z nadciśnieniem. Zresztą, jeśli dysponujemy ciśnieniomierzem, możemy sami sprawdzić, czy kawa nam podwyższa ciśnienie. Albo wprosić się na filiżankę kawy do kogoś posiadającego ciśnieniomierz i zmierzyć sobie ciśnienie przed wypiciem kawy i po. 

W ogóle, jeśli boimy się tej kofeiny, możemy pić kawę bezkofeinową – to nie kofeina ma te korzystne dla naszego zdrowia działanie, tylko szereg innych składników.

Z tą kawą to w ogóle jest dziwna historia. Ponieważ „wszyscy wiedzieli”, że kawa jest szkodliwa, nikt się nią zajmował pod kątem, jakie korzystne działanie dla naszego zdrowia może mieć. I dlatego stosunkowo niedawno zostały odkryte takie części składowe kawy, które mają fantastyczny wpływ na nas. Ale o tym za chwilę.

Kawę zaczęto podejrzewać o to, że nie jest aż tak czarnym charakterem, jak się wydaje, przy okazji innych badań. Po wywiadach z osobami badanymi na temat ich zdrowia i nawyków żywieniowych coś  się badaczom nie zgadzało. A mianowicie osoby, które ze względu na swój tryb życia powinny mieć murowaną chorobę serca, jej nie miały. Wyniki się nie zgadzały i trzeba było poszukać tajemniczego czynnika X, który by odpowiadał za taką różnicę: że nie wszystkie osoby prowadzące niezdrowy tryb życia (pisząc ogólnie, badacze wyszczególniali czynniki ryzyka, oczywiście z paleniem na czele), że niektórzy z takich ludzi nie chorowali na serce. Więcej niż niektórzy – całkiem spora grupa ludzi. Z wywiadów wynikało, że tym tajemniczym czynnikiem X może być czarna kawa…
Ale oczywiście nikt w to nie chciał wierzyć. Dużo wody jeszcze upłynęło i wiele badań przeprowadzono, zanim jednoznacznie stwierdzono, że czarna kawa, pita w odpowiednich ilościach ma korzystny wpływ na nasze zdrowie: w przypadku chorób sercowo-naczyniowych oraz ma  działanie przeciwnowotworowe.

Jakie to niesamowite,  że nawet w dzisiejszych czasach nauka może nas tak zaskakiwać i możemy dowiadywać się tak dla nas zadziwiających rzeczy. 

„Nauka to największy romans wszechczasów”, jak powiedział Herkules Poirot. I tak jest w istocie. Przez wieki wyszydzana, ale i podziwiana oraz pożądana, uważana za złą nawet przez tych, którzy nie mogli jej się oprzeć… I wreszcie, po latach, ludzie dowiadują się prawdy na jej temat… W dramacie bądź filmie, wszyscy by jej padli na szyję i oblali się łzami wzruszenia, przepraszając ją za wszystkie złe posądzenia. W życiu wygląda to tak, że jeszcze przez wiele lat będą pokutować złe sądy na temat kawy.

No dobra, dramat na bok, wracamy do badań. Co takiego czyni tę kawę taką zdrową?
Szereg substancji. Oczywiście najpierw podejrzewano o to kofeinę, ale okazało się, że jednak nie. Kawa zawiera jednak mnóstwo innych pożytecznych rzeczy: z najważniejszych to polifenole, melanoidyny, diterpeny.

Na przykład taki kwas chlorogenowy – to polifenol. Ma szerokie spektrum działania: przede wszystkim to silny przeciwutleniacz. Poza tym obniża wchłanianie cukrów w przewodzie pokarmowym. Może mieć (to wymaga jeszcze potwierdzenia w dodatkowych badaniach) działanie przeciwwirusowe, przeciwbakteryjne i przeciwgrzybiczne. Znajdziemy go nie tylko w kawie, ale również np. w suszonych śliwkach.

Cafestol i kahweol – diterpeny zawarte w kawie. Również mogą się pochwalić licznymi antyrakowymi właściwościami: obniżają genotoksyczność kilku substancji rakotwórczych. W badaniach laboratoryjnych zaobserwowano, że prowadzą do apoptozy (obumierania) komórek rakowych np. złośliwego międzybłoniaka opłucnej. Mają też działanie antyangiogeniczne (powstrzymują proces przyłączania sobie przez nowotwór nowych naczyń krwionośnych). 

Już wiadomo, że ogólnie rzecz biorąc, kawa przeciwnowotworowe właściwości ma. Ale czy każda i w jakim stopniu?
Otóż nie każda. Wszystkie powyższe rzeczy odnoszą się do kawy parzonej ciśnieniowo - espresso, bądź, nazwijmy to parzonej tradycyjnie, na sposób arabski. I oczywiście, mówimy o kawie czarnej. Podkreślę to dla wyrazistości – czysta kawa bez mleka. Kawa filtrowana (z ekspresów przelewowych)  jest gdzieś na średniej pozycji – duuużo mniej wartościowa. A o pseudokawie rozpuszczalnej w ogóle nie ma co wspominać. Zero.

I jeszcze jedna sprawa  jak to z nowotworami bywa, nie wszystko działa na wszystko. Różne produkty wykazują działanie antyrakowe na różne typy nowotworów. Jak już pisałam, to jest dopiero początek badań nad kawą w odniesieniu do nowotworów, ale już jakieś dane mamy.

Podam kilka przykładów:
Spożycie co najmniej 4 filiżanek kawy dziennie zmniejsza ryzyko zachorowania na raka jelita grubego. Oraz agresywnego raka prostaty (ale nie raka prostaty ogólnie).

O złośliwym międzybłoniaku opłucnej już pisałam.  Dodam tylko, że jest to bardzo agresywny nowotwór o bardzo złym rokowaniu. 

Ogólnie rzecz biorąc, spożycie kawy wiąże się ze zmniejszonym ryzykiem zachorowania na raka pęcherza, piersi, policzków i gardła, trzonu macicy, przełyku, wątroby, trzustki oraz białaczki.

Na razie tyle. Dalsze badania w toku.Kiedy pisałam mój kurs, kilka lat temu, były to zaledwie zalążki, a teraz proszę, ile się zmieniło...

Jest jeszcze kwestia ilości. I jest to niestety sprawa bardzo skomplikowana. Filiżanka kawy – rzecz zmienna. We większości badań było to espresso czyli mała filiżaneczka kawy. Jeśli badania dotyczyły kawy filtrowanej to 150ml. Poza tym ile tych filiżanek dziennie?  Wyniki badań przyprawiają tu o lekki zawrót głowy. W jednych jest to powyżej 8 filiżanek dziennie, aby wynik był istotny statystycznie. W innych 2, 3 filiżanki. Ale tylko u kobiet, bo u mężczyzn już powyżej 5 filiżanek. W niektórych badaniach wyniki badań statystycznych są istotne w przypadku grupy pijącej poniżej jedną filiżankę dziennie, jedną dziennie i powyżej 4 dziennie, ale już nie dla grupy osób pijących 2, 3 filiżanki dziennie. W jednych badaniach skuteczność wykazywała kawa kofeinowa, w innych bezkofeinowa. I tak dalej, naprawdę, zgłupieć można.  Ale na ogół – i naukowcy zgadzają się co do tego, że jest to ilość zalecana: antyrakową korzyść z kawy odniesiemy pijąc 4 do 5 filiżanek kawy dziennie.

Wyjaśnię, skąd takie rozbieżności w badaniach: badania tego typu, badania porównawcze, są dość trudne w analizie i wyciąganiu wniosków. Jest cała masa czynników, które należy brać pod uwagę i cała masa czynników, których się nie bierze pod uwagę, a mają swój wpływ. Co nie zmienia faktu, że taki natłok badań wykazujących antynowotworowe działania kawy dobitnie to udowadnia, choć wyniki mogą się różnić w szczegółach. Jednoznaczne są również wyniki badań laboratoryjnych.

Nie mogę pominąć jeszcze jednej kwestii odnośnie kawy – jej potencjalnie teratogennego wpływu. Nie wykazano, aby miała ona szkodliwe działania dla płodu u ludzi, ale z całą pewnością wzmacnia szkodliwe działanie innych teratogenów (oczywiście absolutnie zabronionych w ciąży, czyli tytoń i alkohol). Podejrzewa się ją o szkodliwe długofalowe działanie (na rozwój mózgu, sen, umiejętność uczenia się, lękliwość oraz emocjonalność). Wykazuje takie negatywne działanie przynajmniej u szczurów. Dlatego, chociaż wydaje się, że małe ilości kofeiny spożywane w czasie ciąży raczej nie powinny mieś szkodliwego wpływu na płód, lepiej dmuchać na zimne i odstawić kawę w ogóle. Albo przestawić się na bezkofeinową – nie ma danych, aby miała działanie teratogenne.
Tak to już jest ze wszystkim na świecie – co nam pomaga, może nam i zaszkodzić.

Kiedy chodziłam do szkoły, modne były dowcipy w stylu: co to jest homo sapiens? Człowiek zmęczony.
Zachowując tę konwencję zakończę cytatem z łaciny: Cave canem, czyli strzeż się mówić źle o kawie :)

ps. przez cały czas pisania tego postu w głowie grała mi piosenka "Józef K." Republiki. Toteż dam do niej linka :)

wtorek, 29 maja 2012

Włos się jeży, czyli czy frytki to warzywo


Czasami, podczas karmienia młodszej włączam sobie telewizor – nie ma co ukrywać, trochę z nudów, a trochę, aby nie zasnąć (oczywiście, że naturalne karmienie dziecka jest pięknym przeżyciem i wzruszającym, ale ile godzin dziennie można się wzruszać? Czasami  mam dość). Na ogół oglądam programy kulinarne. Wczoraj, kiedy taki włączyłam, natrafiłam na program Jamiego Olivera. Lubię go za to, że stara się jak może, propagować zdrową, naturalną żywność, więc kiedy natrafiam na jego programy, to oglądam.  Ten, na który natrafiłam ostatnio, okazał się być lepszy niż najlepszy dramat, bo podczas oglądania go odczułam całą gamę emocji: od ciepłych wzruszeń, poprzez głębokie przerażenie, do wściekłości. A oto, o co się rozchodziło:

Jamie był w Stanach, gdzie starał się wprowadzać zmiany do sposobu karmienia uczniów w szkołach. Wydawać by się mogło, że wszyscy powinni się ucieszyć: przyjeżdża facet, poświęca nam czas, podaje gotowe rozwiązania na tacy, żeby nasze dzieci były zdrowsze. Otóż  nie. Przez cały czas trwania programu huczały mi w głowie słowa z dramatu „Choroba młodości” Ferdinanda Brucknera: „Co za głupota poświęcać swoje życie dla innych. Nawet, jeśli faktycznie możemy im pomóc, oni i tak woleliby zostać sami”.

Niestety, jest  to prawda, o której na własne skórze po wielokroć się przekonałam.

Dzieci w tej szkole, w której „toczyła się akcja”, czyli prawdopodobnie wszystkie dzieci w Stanach, dostawały na śniadanie pizzę. Na lunch smażone kawałki czegoś kurczakopodobnego i ziemniaki z proszku, czy też granulek albo frytki. Do tego smakowe mleko – owocowe bądź czekoladowe. Dostawały też do lunchu jakiś owoc, który - z reguły nienaruszony, bądź nadgryziony - lądował w koszu. Tym dzieciom dzień w dzień podawano śmieciowe jedzenie, przygotowywane z wysoce przetworzonej żywności. Kucharki uważały, że wszystko jest w porządku, bo np. głównym składnikiem takich nugetsów jest mięso – a to, że jest to MOM, oraz , że oprócz tego zawierają mnóstwo chemii, to już nieistotne. Ziemniaki z proszku jako główny składnik mają ziemniaki, więc też są w porządku – a to, że przetworzone milion razy, oraz – znowu z dodatkiem konserwantów i emulgatorów, o to mniejsza. To, że takie smakowe mleko zawiera więcej cukru niż najbardziej obrzydliwy słodki gazowany napój też nie jest ważne – w końcu zawiera mleko. Takie ziemniaki, bądź frytki są w Stanach uważane za warzywo. Jeśli dzieci dostają coś takiego na obiad, to znaczy, że dostały warzywa. 


Przerażeni? Jeśli nadal nie, to jeszcze dołożę.
Kiedy Jamie przygotował (pomimo oburzonych, obrażonych i wściekłych kucharek, które uważały, że robi niepotrzebne zamieszanie) zdrowy lunch, dzieci nie chciały go jeść. Nadmienię, że – chociaż tego nie próbowałam, to sądząc po składzie było więcej niż pyszne. Zabawnie wyglądało, kiedy sześciolatka, przepraszam za brutalne wyrażenie, ale szersza niż fotel, podeszła do kubła i chyba po raz pierwszy w życiu wyrzuciła prawie cały, niezjedzony lunch. Zabawnie znaczy w tym zdaniu – przerażająco.
To jeszcze nie wszystko – kiedy Jamie, próbując zachęcać dzieci do zdrowego żywienia, chciał z nimi porozmawiać o warzywach, okazało się, że ich w ogóle nie znają. Żaden z sześciolatków nie był w stanie nazwać nie tylko bakłażana czy papryki (co moja dwuletnia córka robi bezbłędnie), ale nawet pomidora czy ziemniaka. Nie wiedziały też, że to z ziemniaków robi się ich ukochane frytki.
Powiedzcie mi, co one w takim razie dostają w domu? Warzywa, których na oczy nie widziały?

Było jeszcze więcej takich przerażających rzeczy, nie będę opisywać wszystkiego, ale zapewniam, że włos mi się jeżył na głowie.

Nie ma wątpliwości, że to, co on im przygotowywał do jedzenia było nieporównywalnie smaczniejsze niż te ich zwykłe Fast foody. I to niezależnie od tego, jaki smak kto lubi. Po prostu te dzieci były przyzwyczajone do śmieciowego jedzenia i się od niego uzależniły. Gdyby przez trzy miesiąc jadły dzień w dzień wyłącznie zdrową żywność, to potem im by tamte złe rzeczy przestały smakować i nauczyłyby się doceniać bogactwo i różnorodność smaków prawdziwego jedzenia. Ale najpierw ich mózg musi się „oduzależnić” od tamtej trucizny. 


Nie rozumiem, jak takie rzeczy mogą się dziać. Karmienie dzieci takim jedzeniem z półproduktów, smażonym i opływającym cukrem bądź słodzikami, to prawie gwarantowane zapewnienie im otyłości, cukrzycy i raka. To nie są bzdury wyssane z palca, albo jakieś nawiedzone gadanie, tylko fakt. 


Jamie zaprowadził jedną rodzinę, jedzącą w taki typowy amerykański sposób, do lekarza i poprosił i ocenę ich stanu zdrowia. Lekarz powiedział matce wprost, że jej najstarszy syn znajduje się na progu zachorowania na cukrzycę, że jeśli nie zmieni trybu życia, przede wszystkim diety, to na nią zachoruje. A cukrzyca może oznaczać również ślepotę, impotencję, a przede wszystkim wcześniejszą śmierć. Powiedział, że jeśli chłopak będzie żyć tak, jak dotychczas, to prawdopodobnie umrze około trzydziestki.
Matka się popłakała, obiecała wprowadzić zmiany, a Jamie zaserwował chłopakowi kurs gotowania. 

Kilka osób mówi mi, że przesadzam, że nie chcę dawać mojemu dziecku gotowych rzeczy słodzonych. Że robię z igły widły i powinnam „wyluzować”. 

NIE!!!!

Jestem „wyluzowana”, ale nie będę szkodzić własnym dzieciom. Starsza od czasu do czasu dostaje kawałek czekolady – ciemnej, gorzkiej, zawierającej co najmniej 70% miazgi kakaowej. Kiedy jest „w gościach” pozwalam jej zjeść jakieś tam ciastka czy biszkopty. Ale nie będę jej dzień w dzień podawać: gotowych kaszek, zawierających cukier, smakowych jogurtów, zawierających cukier, bo zdrowe kości czy odporność zapewnia się INACZEJ. Nie będzie codziennie dostawać ciasteczek, choćby zawierały wyłącznie mąkę i wodę, i tylko odrobinę cukru. Nie będzie piła dosładzanych soków. NIE.
Jestem za nią odpowiedzialna i wiem, że i tak popełnię mnóstwo błędów, za które ona będzie płacić w przyszłości – to już tak jest, nie ma inaczej. Ale nie będę popełniać na niej zbrodni, jaką jest uzależnienie jej od cukru. Ja wiem, jak bardzo jest to groźne i jak koszmarne są tego konsekwencje. Znam wyniki dziesiątek badań na ten temat. Wiem jak wygląda życie cukrzyka i wiem, jak wygląda życie chorego na raka. Nie przyczynię się do tego, aby jej życie tak wyglądało. Przynajmniej nie świadomie. 

Zwłaszcza, że to nie jest konieczne. Powiedzcie mi, bo naprawdę tego nie rozumiem, po co kupować dziecku ciastko, kiedy można mu kupić jakiś pyszny owoc? Po co dawać mu słodki jogurt, kiedy może dostać naturalny, do którego możemy dodać  owoc i inne pyszne dodatki? Zajmie nam to jakieś 5 minut czasu więcej…

Rozumiem, że to, że ludzie tak beztrosko dają dzieciom te różne gotowe, dosładzane produkty wynika z tego, że nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Ja sobie zdaję z tego sprawę, bo „siedzę w tym” od lat. Dlatego, gdzie mogę i jak mogę, apeluję o zmianę stylu życia na zdrowszy, zwłaszcza, kiedy w grę wchodzą dzieci. 

Naprawdę nie jestem nawiedzoną wariatką. Nie chcę odbierać dzieciom różnych przyjemności dzieciństwa. Kiedy jest się dzieckiem wspaniale jest czasami objeść się słodyczami tak, że aż brzuszek rozboli. Moim dzieciom nie zabiorę tego. Ale co innego danie im takiej okazji raz, bądź dwa razy do roku, od jakiegoś dużego święta, a co innego dawanie im cukru bądź słodzików codziennie. To drugie jest naprawdę śmiertelnie groźne. 

A dziecku jest tak naprawdę obojętne, czy może całe wymorusać się jedzonym mango, czy mleczną czekoladą. 

Większość produktów dla dzieci niestety zawiera cukier i inne substancja słodzące. Np. taki jogurcik dla dzieci, szeroko reklamowany jako bardzo zdrowy i niemalże konieczny do prawidłowego ich rozwoju, zawiera prawie 13 gram cukru w każdych 100 gramach. Oprócz tego zawiera jeszcze bardziej szkodliwy syrop glukozowo-fruktozowy.
Producenci nie zawsze opisują cukier dodawany do ich produktów jako cukier. Chowają cukier pod takimi nazwami jak: maltoza, sacharoza, glukoza, karmel, a słodziki to między innymi: aspartam (najbardziej szkodliwy ze wszystkiego, unikajmy go jak ognia), sukraloza, sorbitol. 

A produkty smażone i frytki to temat na całą pracę doktorską. W skrócie – na ogół są rakotwórcze. Jeśli przygotujemy sobie frytki w domu, sami, z gotowych ziemniaków, w piekarniku, to wszystko w porządku i wtedy naprawdę mogą robić za warzywo. Ale jeśli kupujemy frytki na mieście, to jeśli one nie zawierają rakotwórczego akrylamidu (który powstaje podczas poddawania produktów skrobiowych obróbce termicznej w wysokiej temperaturze) to ja jestem cesarz chiński. 

Wracając jeszcze do Brucknera – owszem, to głupota poświęcać życie dla innych. Ale głupota jest nieuleczalna i nic nie poradzę, że na nią cierpię. Dla mnie to stanowi o sensie życia (nie głupota, tylko służba innym :)). Dlatego nie będę zwracać uwagi na niechęć i obraźliwe słowa, nadal będę walczyć o zdrowie dla innych. Czemu? Dlaczego mi tak na tym zależy? Nie wiem. Ale tak już jest. 

Zmiana naszego stylu życia na zdrowszy naprawdę nie jest trudna. Powoli, małymi kroczkami możemy dojść do tego, że nasze menu będzie przeciwnowotworowe. Oczywiście polecam mój kurs :)

Będzie dobrze, zawsze jest dobra chwila na to, aby zacząć rakowi odbierać punkty i dodawać je swojemu zdrowiu.

czwartek, 24 maja 2012

Nie dajmy sobie w kaszę dmuchać


Nie wiem, jak Wam, ale dla mnie dwa słowa kojarzące się dziećmi to: pieluchy oraz kaszka. A z drugiej strony, jak się słyszy „kaszka”, to od razu się kojarzy, że „dla dziecka”. Zastanawiające jest zresztą, że dzieciom daje się „kaszkę”, a nie „kaszę”. Ponieważ aktualnie przechodzę przez problem, co podać dziecku (temu starszemu), aby jadło i aby jej nie brakowało żadnych wartości odżywczych, to postanowiłam podzielić się doświadczeniami tutaj.

Zacznijmy od tego, ze dla mojej starszej córki na świecie mogłyby istnieć wyłącznie dwa produkty: mleko i parówki. O mleko woła bez mała co chwila, często czuję się jak wyrodna matka, bo jak to, moje dziecko woła o mleko, a ja odmawiam? Ano odmawiam, bo wypija około litra mleka dziennie, a jak się tak opije mlekiem to już zupełnie nic nie chce jeść. Co do parówek, to woła na nie „kabaska” (od kiełbaski). Wygląda to mniej więcej tak. Siadamy do śniadania. Pytam: co chcesz jeść, rybę czy serek? Kabaska odpowiada dzieciątko.
 Siadamy do obiadu. Pytam: co zjesz, zupę czy marchewkę? Kabaska – odpowiada dziecko.
Siadamy do kolacji. O nic już nie pytam, tylko stawiam posiłek i modlę się, aby nie usłyszeć „kabaska”, bo pourywam bębnowi uszy. 

Nadmieniam, że parówki dostaje odpowiednie, czyste drobiowe, bez dodatku wieprzowiny czy tego paskudnego MOMu i bez konserwantów. 

W takiej sytuacji staram ratować się kaszą. Różną kaszą, głównie manną i jaglaną, z przeróżnymi dodatkami. Kiedy mała zje przynajmniej kilka łyżek kaszki, to ja mam już błogą pewność, że dostała całą masę potrzebnych jej substancji odżywczych. I tak: kasza manna, która w porównaniu z innymi kaszami jest dość uboga, zawiera mnóstwo witaminy B, ponadto E i kwas foliowy. Z minerałów: potas, żelazo, magnez, cynk i jod.
Kasza jaglana: bardzo duża ilość żelaza, wapń, fosfor, potas, lecytyna, tryptofan, witaminy z grupy B. 

Pozostałe kasze również zawierają bogactwo wartości odżywczych. Przy czym nieliczni lubią kaszę samą w sobie, na ogół trzeba ją jakoś urozmaicić smakowo, aby zjeść ze smakiem. A już zwłaszcza dla dzieci, najbardziej wybrednych smakoszy świata. Co zrobić, aby nie zmuszać dziecka do jedzenia metodami Kokosza?


Tak naprawdę, to odpowiedź jest – cokolwiek. Każde dziecko lubi coś innego, choć w większości preferują smak słodki. Oczywiście odradzam dodawanie cukru, najlepiej jest dosładzać kaszę syropem z agawy bądź miodem. W przypadku miodu zwróćmy uwagę, aby był to naprawdę dobry, naturalny miód. Miody sztuczne i „podejrzane” robią z kaszy rzadkie, lejące się nie wiadomo co, nie mam pojęcia dlaczego, ale to fakt. No i pozostaje całe bogactwo rzeczy, które można dodać do kaszy.

Przede wszystkim – siemię lniane, zmielone. Dodaję je do kaszy zawsze. W mniejszej lub większej ilości, w zależności od tego, czy chcę, aby było czuć jego smak i w jakim stopniu. Mielone siemię lniane dostarcza nam kwasów omega-3, których mamy w dzisiejszych czasach znaczny niedobór (więcej na ten temat we wpisie o kwasach omega i oczywiście w moim kursie). Często dodaję również orzechy, zwłaszcza orzechy brazylijskie, które zawierają olbrzymią wprost ilość selenu, który jest bardzo ważny dla naszej odporności, a którego niedobór również mamy, ze względu na to, że intensywne uprawy wyczerpały go z gleby. Jeśli orzechy gotuje się jakiś czas razem z kaszą, to tak trochę miękną. Suszone owoce pozwalają na olbrzymią różnorodność smaków. Polecam zwłaszcza suszone morele. Bardzo pożądanym dodatkiem są również otręby.
Pamiętajmy też, że kasza nie musi być na słodko. Jeśli nasze dziecko lubi marchewkę (w języku mojego dziecka brzmi to „mafelka”)– dodajemy ją do kaszy i też będzie smacznie. Kasza nadaje się do potraw o wszelkich smakach: warto spróbować i podawać dzieciom kaszkę nie zawsze słodką. 

No i oczywiście kasza jest nie tylko dla dzieci :) Czy mamy małe dzieci, czy nie, spróbujmy wprowadzić różne kasze do naszego jadłospisu, z różnymi antynowotworowymi dodatkami. Wyjdzie wspaniały, pełnowartościowy i zdrowy posiłek (a czy smaczny, to już zależy od Was :) )

Swoją drogą to prawda, że kaszka daje siłę :) (odnośnie Kajka i Kokosza)

piątek, 11 maja 2012

Poczuj miętę na wiosnę

Wiecie jak to jest przy naturalnym karmieniu niemowlęcia – niczego nie wolno (jeść i pić). Przy pierwszym dziecku śmiałam się, że wolno pić wyłącznie rumianek i sok jabłkowy. Przy drugim okazuje się, że sok jabłkowy jest już passe – może powodować wzdęcia u niemowlęcia… Najlepiej byłoby karmiącym matkom podłączyć na 6 miesięcy kroplówkę, żeby nie musiały NIC jeść i pić i chyba nasza cywilizacja zmierza w tę stronę paranoi i postępu.
Oczywiście są rzeczy, których NIE WOLNO i koniec, nie ma dyskusji, papa, pozdrów krewnych. Należą do nich między innymi środki przeciwbólowe. Można najwyżej troszeczkę paracetamolu, okazjonalnie. A co zrobić, kiedy mamę boli?

No właśnie. Bycie mamą wiąże się z bólem głowy (i metaforycznie, i fizycznie). Takim zwyczajnym „zmęczeniowym” bólem głowy, który jest wspomagany przez permanentne niewyspanie. I taki ból ostatnio mnie często dotyka. I czasami dochodzi do takiego natężenia, że przeszkadza w funkcjonowaniu. Wzięłam więc pół tabletki, przeszło. Ale na drugi dzień znowu budzę się z bólem głowy i wiem, że do wieczora będzie znacznie gorzej… Nie ma mowy o tym, abym codziennie brała tabletki, zaczęłam więc szukać sposobów naturalnych. 

I od razu wyskoczyła mi mięta. Polecana w mądrościach ludowych kobietom w ciąży i karmiącym, jako środek łagodzący nudności, uspokajający, ułatwiający trawienie i przeciwbólowy. Od mądrości ludowych przeszłam do artykułów naukowych i rozebrałam miętę na czynniki pierwsze. 


Okazało się, że mięta rządzi.

Miło jest być czymś zaskoczonym, zwłaszcza, kiedy człowiekowi się wydaje, że wie już bardzo dużo o danej dziedzinie. Okazało się bowiem, że mięta ma działanie przeciwnowotworowe. Liście mięty zawierają następujące antyrakowe składniki: witamina C, rutyna, karoten oraz apigenina.
O apigeninie pisałam już przy okazji pietruszki (wpis „Produkt macany należy do macającego”). Witamina C – no, to temat rzeka. Wszyscy wiedzą, jak ważna jest dla naszej odporności, razem z flawonoidem rutyną, która wspomaga jej działanie. Oba to silne przeciwutleniacze. Tak samo jak karoten. 

Cóż, do codziennej diety dodajemy miętę. Mięty suszonej mam w domu mnóstwo, ale w najbliższym czasie postaram się też o świeżą, w doniczce. Właściwie dokonałam tego odkrycia w idealnym czasie, bo nadchodzi lato, a lato to czas deserów, a mięta i desery to właściwie wspólny temat. Niewątpliwie nie tylko przyniesie nam korzyści zdrowotne, ale i zmniejszy wyrzuty sumienia spowodowane tym, że objadamy się słodkim :)

W południowej części basenu Morza Śródziemnego mięty spożywa się dużo, a pamiętajmy, że ich dieta jest najzdrowsza. Przede wszystkim dodają ją w olbrzymich ilościach do parzonej herbaty. Kiedy piszę w olbrzymich ilościach, to mam to właśnie na myśli, widziałam jak ją upychają w imbryku na siłę, brakowało tylko upychania kolanem :) (a czy ktoś kiedy widział, aby kolano mieściło się w imbryku?)


Myślę też teraz o  wspaniałej mrożonej herbacie (oczywiście własnej roboty, bo taka kupna to praktycznie rozpuszczony słodzik…) i mięcie w niej pływającej. Czuję też ten chyba najbardziej na świecie orzeźwiający zapach… Jakoś tak jest, że rzeczy zawierające miętę lepiej gaszą pragnienie, niż inne, zauważyliście? :)



Lubię kończyć hasłami, więc: na wiosnę niech nam mięta pachnie!


(jednej tylko rzeczy nie udało mi się potwierdzić – przeciwbólowego działania mięty…  Trudno, głowa i tak już nie boli, więc czy to dzięki mięcie czy nie, o to mniejsza)

niedziela, 22 kwietnia 2012

Jeśli uśmiechniesz się do wody, ona uśmiechnie się do Ciebie

Parafrazując znane przysłowie. Dziś będzie bardzo nienaukowo, uprzedzam. Podwojone obowiązki macierzyńskie dają mi się we znaki i wybiły mnie z „naukowego rytmu” (z tego też powodu nic nowego tu nie było już od jakiegoś czasu). Dlatego dziś będzie lekko oraz  – mam nadzieję, miło i przyjemnie.
Zastanawiam się, od której strony zacząć… niech będzie, od rodzinnej. Bo jedna członkinii (skoro jest członek rodziny, to może być i członkinii, prawda?) mojej rodziny opowiedziała mi historię o jednej swojej znajomej. Przy okazji, Ola, dziękuję :)
Ta znajoma opowiedziała jej, że robiono badania nad wodą, w których okazało się, że kiedy do wody mówi się miło i wysyła do niej pozytywne myśli i uczucia, to jej cząsteczki czy molekuły, nie pamiętam, układają się ładnie. Nie wiem, co to oznacza, sprzedaję, jak kupiłam. No i ponoć taka ładna woda jest lepsza. Co o tym myślicie?
Od razu Wam powiem, że nie wiem nic o tych badaniach i nawet ich nie szukałam. Nie wydaje mi się istotne sprawdzenie tego, pomijając już to, że długo można się spierać o to, co się uważa za ładne. Na ogół oznacza to symetryczne, ale, powtarzam, nie chce mi się – mówiąc wprost, sprawdzać tego.
Zapytacie więc, po co w ogóle o tym piszę? Zanim odpowiem na to pytanie, napiszę o jeszcze jednej rzeczy. Znacie taki program „Pogromcy mitów”? Jest na Discovery. W programie tym są sprawdzane różne mity, np., czy to prawda, że słonie boją się myszy. Ciekawym podaję link do fragmentu odpowiedniego odcinka (przepraszam, po angielsku :( )


W jednym z programów sprawdzali, jak roślina reaguje na to, co się do niej myśli. Podłączono ją do odpowiedniego sprzętu, ktoś stał obok i wyobrażał sobie, że robi jej krzywdę. Okazało się, że roślina reagowała! Niestety, nie mogłam znaleźć tego odcinka, ale znalazłam podobny temat, w którym sprawdzano, czy to prawda, że kiedy do rośliny się mówi, albo puszcza jej muzykę, to lepiej rośnie. Ponownie okazało się, że to prawda. Najlepiej rosły rośliny, którym puszczano muzykę, potem te, do których mówiono (aczkolwiek okazało się, że nie miało znaczenia, czy są to słowa miłe, czy wręcz przeciwnie). Może wpływ na to miał fakt, że to było roślinom puszczane z taśmy? ;) Link to tego odcinka jest tutaj – przepraszam, znowu po angielsku, nie mogę znaleźć odpowiednich odcinków z polskim tłumaczeniem.
Opowiem o jeszcze jednym fakcie. W naszym domu rośliny rosną po prostu pięknie. I bynajmniej nie dzięki troskliwej pielęgnacji. Podlewam je, kiedy mi się przypomni, myję przy okazji, kiedy myję okna i zupełnie nic nie wiem na temat, która roślina lubi słońce, która cień i której nie należy polewać liści. Zdarza mi się wylać resztki herbaty do doniczki. A one pięknie rosną i pięknie kwitną. A ja je tylko i po prostu lubię. Nie gadam do nich dużo, rzucę jakieś słówko rzadko, przy okazji. Najwidoczniej odpowiadają sympatią na sympatię :)
Oczywiście piszę o tym tak pół serio. Ale chociaż nie zajmuję się tym, nie analizuję problemu, to mówiąc szczerze, tak w głębi serca wierzę w to, że nasze pozytywne podejście do czegoś daje pozytywne efekty. Nawet jeśli jest to rzecz. Dlatego wierzę również w to, że dobrze jest myśleć o wodzie dobrze :)
Zbliżamy się do konkluzji. Jak często piszę, nie lubię raka. Tego, który dotknął moją rodzinę – bardzo. Gdybym potrafiła nienawidzić, to na pewno bym go nienawidziła. Moje odczucia względem niego są jednoznaczne: zniszczyć, wdeptać w ziemię. To jest mój wróg. Mój mąż natomiast ma do niego nieco inne podejście. Bardziej pozytywne. Owszem, to jest jego wróg, ale jednocześnie część niego. On go, jako swojego wroga, szanuje. Chce wygrać, ale nie wkłada w tę walkę negatywnych emocji.
Trudno mi tak naprawdę zrozumieć to podejście. I jakoś tak niezgrabnie je opisuję. Wiadomo – jak się czegoś nie rozumie, to trudno o tym pisać. Ale zdaje się, że to jest to właściwe podejście. U niego się sprawdza.
Kiedy chodziliśmy do szpitala na wlewy, dużo czasu spędzaliśmy czekając. Czeka się na wszystko, najpierw na pobranie krwi, potem do rejestracji, potem do lekarza, potem na wlew, potem się czeka na koniec chemii, potem na wypis. Czekaliśmy, tak jak każdy inny pacjent. Widok tej „poczekalni” na onkologii jest bardzo przygnębiający. Smutni, schorowani ludzie, powłóczący nogami (z powodu neuropatii spowodowanej przez chemię). Ludzie w nerwach, nie wiedzący, czy otrzymają chemię, czy wyniki krwi na to nie pozwolą. Ludzie wpatrujący się z nadzieją w każdego przechodzącego lekarza, a lekarze przechodzą szybko, unikając wzroku pacjentów. I przede wszystkim – ludzie cierpiący. Nie tylko z powodu silnego fizycznego bólu… A my wspominamy ten czas dobrze. Wspominamy, jak zawsze ubierałam się w najbardziej jaskrawy kolor jaki mam w szafie, aby było kolorowo. Jak w stołówce zawsze siadaliśmy przy stoliku, na którym stały żółte kwiatki (bo żółty jest optymistyczny). Jak siedzieliśmy obok siebie zdenerwowani, że znowu jesteśmy na końcu. Jak rozmawialiśmy, docinając sobie i – jakby to powiedzieć, komentując rzeczywistość. Jak on potrafił wywołać uśmiech na twarzy każdego, z kim rozmawiał (już tak ma, ja jestem zbyt nieśmiała). Zawsze powtarzamy, że to był bardzo romantyczny okres w naszym życiu :) Byliśmy tam bardzo dla siebie. I dla innych.  Oczywiście, że to było straszne przejście. Ale z nim wygraliśmy. Wygraliśmy z tym miejscem. 


Nie jest to bardzo odkrywcze – stwierdzenie, że pozytywne myślenie daje dobre efekty. Tylko chyba dobrze jest czasami przemyśleć takie podstawowe kwestie od nowa :)
Ja zaczęłam myśleć dobrze o swojej wodzie :) Co prawda tylko o tej przefiltrowanej, tej z kranu nie lubię. Z drugiej strony, choć nie używam jej do celów spożywczych, to jednak jej używam, może więc ją też warto polubić? Popracuję nad tym :)

Polecam pozytywne myślenie!

środa, 28 marca 2012

Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to Supermysz!!!

Opowiem Wam prawdziwą historię. Zaczynam od takiego zapewnienia, bo historia brzmi bardzo fantastycznie.
A było to tak: za górami, za lasami i za jednym oceanem, na uniwersytecie Wake Forest w Karolinie Północnej jeden naukowiec zajmował się badaniem – niespodzianka , wcale nie zajmował się rakiem. Badał metabolizm tłuszczów. Do tych badań jednakowoż używał komórek najbardziej złośliwego raka na świecie, szczepu mięsaka pochodzącego od jednej szwajcarskiej myszy. Komórki tego nowotworu są hodowane masowo i używane w badaniach nad rakiem na całym świecie. Umożliwia to ujednolicenie jednej zmiennej w badaniach, a także znacznie przyspiesza wszystko: po wstrzyknięciu myszy tych komórek (nazywają się S180) namnażają się tak szybko, że w ciągu 10 godzin masa guza się podwaja.
Wracając do naszego naukowca (a nazywa się on Zheng Cui). Wszystkie „jego” myszy miały wstrzykniętą taką samą ilość komórek S180, a ilość ta powodowała śmierć myszy w ciągu dwóch tygodni. Tymczasem jedna z myszy, mysz numer 6 - nie zachorowała. Było to, delikatnie mówiąc, bardzo dziwne. Nasz naukowiec zwiększył ilość wstrzykiwanych komórek S180. Nie pomogło, a raczej nie zaszkodziło :) Znowu zwiększył „dawkę”. Zaczął sam osobiście wstrzykiwać myszy komórki S180, podejrzewając, że może jego asystentka robi jakiś błąd. Bez zmian, mysz zdrowa. I znowu biednej „szóstce” zwiększano dawki komórek S180. Na końcu dostała tysiąc razy więcej komórek S180 niż to było w standardowej procedurze – i nadal mysz nie zachorowała! A minęło już 8 (słownie: osiem) miesięcy. Dla myszy to bardzo dużo. 


Profesor był wstrząśnięty. Odkrył stworzenie, które ma naturalną odporność na raka! Oczywiście od razu pojawił się problem, jak powtórzyć sukces. Doktor Zheng Cui początkowo rozważał możliwość zapisania DNA „szóstki”, sklonowanie (był rok 1999), ale ostatecznie zdecydował się na zwykłe rozmnożenie :) I zaczął badać wnuki myszy numer 6. Okazało się, że połowa z nich wykazuje taką samą naturalną odporność na raka. Wnuki szóstki były w stanie znieść wstrzyknięcie takiej ilości komórek mięsaka, która odpowiadała 10% masy ich ciała. To tak, jakby człowiekowi wstrzyknięto jakieś 7 kilogramów komórek rakowych!
Ale potem przestało być tak różowo i chmury przysłoniły słońce…


Doktor Zeng Cui musiał wyjechać służbowo na kilka miesięcy. Po powrocie stwierdził, że wszystkie myszy są chore.  Każda jedna. Wyobrażacie sobie, jak się poczuł?
Zaczął się zastanawiać, gdzie popełnił błąd i przestał zaglądać do laboratorium. Wiadomo było, że żadna mysz nie przeżyje miesiąca. I gdy w końcu po tych czterech tygodniach poszedł do laboratorium, stwierdził, że faktycznie… myszy są zdrowe!!
Otrząsnął się z tego kolejnego wstrząsu i zaczął zastanawiać, o co tu biega?!?!
Trochę dodatkowych badań wyjaśniło sprawę. Okazuje się, że myszy, tak jak ludzie, mają taki „czasowy spadek odporności”. U ludzi występuję on około 50 roku życia, u myszy w wieku 6 miesięcy. Toteż, kiedy wnuki myszy numer 6 osiągnęły ten wiek, zachorowały. Po dwóch tygodniach (co u człowieka odpowiada jakimś 2 latom) układ odpornościowy myszy zaczął z powrotem reagować, guzy dosłownie malały w oczach i w ciągu 24 godzin (miesiąc, dwa u człowieka) zniknęły.
Uff, nie wiem, jak wy, ale ja zawsze, chociaż znam te dane na pamięć, muszę w tym momencie odpocząć, bo te wstrząsy doktora Cui przeżywam na nowo.
A teraz wyobraźcie sobie pole bitwy, bo tak to wygląda, kiedy komórki odpornościowe , w tym te nasze dumdumy, znaczy rekiny, komórki NK, walczą z komórkami raka.
Podaję link do filmu, gdzie możecie to zobaczyć na własne oczy: jest tutaj Jak również doktora Zheng Cui i supermyszy :) Niestety, film jest po angielsku, ta część pod mikroskopem pokazuje walkę komórek odpornościowych z rakiem. Komórka raka jest wskazana strzałką.
Doktor Zheg Cui sformułował hipotezę, popartą już  w pewnym stopniu badaniami, że również u ludzi, jakieś 10 do 15% populacji wykazuje naturalną odporność na raka.
Jest to dość optymistyczne, prawda? I wiele tłumaczy, w tym takie różne cudowne wyleczenia, kiedy rak niby to cofnął się samoistnie. Bzdura, rak się nie cofa sam z siebie, to nie jest miłosierne zwierzątko, został po prostu zniszczony przez NASZ układ odpornościowy. Niestety, nie powinniśmy liczyć na to, że to właśnie my jesteśmy Supermyszą. Napisałam o tym wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, aby znowu przypomnieć Wam o potędze naszego układu odpornościowego. Jak widać – nie ma dla niego granic ni kordonów. Ale jeśli nie należymy do tych szczęśliwych 10 – 15% z takim naturalnie wszechpotężnym układem odpornościowym, to musimy sami o niego zadbać! A dba się o niego przede wszystkim ruchem, potem ruchem, następnie ruchem, a w dalszej kolejności odpowiednią dietą (oczywiście polecam w tej kwestii mój kurs… :)) oraz odpowiednim psychicznym nastawieniem do życia.
Powód drugi – niech żywi nie tracą nadziei. Bo czy jesteśmy taką Supermyszą czy nie… jeśli zachorujemy bądź zachorowaliśmy na raka około 50 roku życia, to pamiętajmy, że za kilka lat nasz system odpornościowy będzie silniejszy i będzie lepiej walczył z rakiem. I oczywiście zróbmy wszystko, aby go wspomóc.

wtorek, 13 marca 2012

Wpuszczają nas w maliny...

Istnieje w Polsce takie zjawisko, nad którym się od dawna zastanawiam i którego jakoś nikt na razie nie mógł mi wytłumaczyć. Może ktoś z Was wie, czemu tak jest? Zaraz wyjaśnię, o co mi chodzi.
Malina jest w Polsce owocem dość popularnym, prawda? Kto ma działkę lub ogródek (ech, jak ja mu zazdroszczę…) ten na ogół ma kilka krzaczków malin. Dlaczego więc ceny malin i to w sezonie, nie są małe? Dlaczego jest ona traktowana jak owoc egzotyczny? Często jest droższa niż, dla porównania, borówka amerykańska. I najważniejsze, czemu, kupując w Polsce „produkt malinowy” wykazuje on najczęściej tak zawrotną zawartość malin jak aż 0,1%? Jeśli ktoś wie, to proszę, niech mi wyjaśni :)



Idzie wiosna, czyli kolejna pora gryp i przeziębień. Jak powszechnie wiadomo, obie te dolegliwości „leczy się” dwoma podstawowymi środkami: herbatą z cytryną i miodem, albo herbatą z sokiem malinowym :) Niestety, czasy, gdy każdy miał w piwnicy kilka butelek soku malinowego od babci przeminęły z wiatrem postępu i cywilizacji. Większość z nas, nieszczęśliwców, musi poprzestać na kupnym soku. Idziemy więc do sklepu, sięgamy po butelkę z napisem „sok malinowy” i piękną rubinową zawartością i zabieramy do domu. Dlaczego mielibyśmy podejrzewać, że ten sok malinowy nie jest sokiem malinowym? Niektórzy z nas wybierają jeszcze bardziej kompleksowe rozwiązanie i kupują gotową herbatę lub tzw. herbatynkę (napój przyrządzany z takich granulków) malinową. Po czym serwują to sobie i rodzinie.
Cóż... jak już kiedyś pisałam, dzisiejszy świat to dżungla bardziej niż kiedykolwiek. Weźmy do ręki przykładową butelkę „soku malinowego” i spójrzmy na skład. Przy okazji od razu rozpatrzmy go pod względem działania zdrowotnego:
Syrop glukozowo-fruktozowy – uczestnicy mojego kursu wiedzą, jak nieżyczliwie się do niego odnoszę i to nie bez powodu… jest to sztuczny twór, gorszy od cukru…
Cukier – mniej szkodliwy niż powyższy syrop, to prawda… pięknie nam stymuluje procesy zapalne w organizmie. W przypadku chorób razem w powyższym syropem jest wręcz wymarzony, aby pomóc tym chorobom się rozwinąć i utrzymać jak najdłużej…
Woda – nie mam komentarza :)
Zagęszczony sok malinowy 0,32%. Wiecie co, to również pozostawię bez komentarza, dobrze?
Zagęszczony sok cytrynowy 0,13% (bo to jest sok malinowo – cytrynowy…)
Koncentraty (czarna porzeczka, marchew) – chwila, chwila… nie czepiam się czarnej porzeczki czy marchwi, ale… czemu one się tu znajdują? Wiadomo, że producentom chodzi o jak najmniejsze koszta produkcji, naprawdę bardziej się opłaca pchać w ten „sok” czarną porzeczkę niż dać więcej malin?
Regulator kwasowości – kwas cytrynowy. Oznaczany również symbolem E330. Nieszkodliwy.
Barwnik – karmel amoniakalno –siarczynowy. Nie podejrzewa się go o działanie rakotwórcze, aczkolwiek ma działania niepożądane… może powodować nadpobudliwość i, za przeproszeniem, sraczkę… znaczy tego – rozwolnienie. W badaniach na zwierzętach wykazuje w niektórych przypadkach toksyczne działanie. Oznaczany symbolem E150d, lepiej na niego uważajmy na wszelki wypadek
Aromaty. Trudno tu cokolwiek powiedzieć, nawet nie napisali, co za aromaty, naturalne czy nie… Może każdą butelkę przez zakręceniem trzymają nad koszykiem malin, aby „sok” nabrał aromatu. Tak czy siak nie stwierdza się szkodliwości aromatów.
No i mamy zawartość cukru w cukrze… chciałam napisać zawartość malin w soku z malin.


I jeszcze krótki quiz:
Pytanie: ile malin wchodzi w skład produktu opatrzonego napisem „herbata o smaku malinowym”? 

Odpowiedź: 0,1%.
I tak to już jest z produktami malinowymi. Jeśli widzicie, że coś jest „malinowe”, zawsze sprawdzajcie skład. Na ogół okazuje się, że są to produkty z buraczków lub marchewki, a malin mają mniej niż jak na lekarstwo.  Kwestię cukru i tego paskudnego syropu na razie pomijam…
Jeszcze jedna kwestia – niestety maliny należą do owoców łatwo „chwytających” zanieczyszczenia. Idealnie by było, gdybyśmy kupowali produkty z malin z hodowli ekologicznych, nic na to nie poradzę. No, a najlepiej przygotować sobie w sezonie odpowiedni syrop samemu (ponownie, najlepiej z malin „Eko”), zabutelkować, trzymać w ciemnym i chłodnym miejscu i systematycznie zużywać…

 
Gdyż maliny i sok z malin naprawdę mają właściwości lecznicze. Jeśli chodzi o grypę i przeziębienie, to dwa główne działa malin to kwas salicylowy (czyli ma podobne działanie do aspiryny: obniża gorączkę, działa przeciwzapalnie oraz przeciwbólowo) oraz olbrzymie ilości witaminy C. Oprócz tego zawierają dużo witaminy B3, kwas foliowego, potasu, magnezu i cynku. Ponoć maliny mają też łagodzić bóle menstruacyjne, ale nie szukałam dla tej informacji potwierdzenia naukowego, więc pewna nie jestem.
A jeśli chodzi o działanie przeciwnowotworowe… tutaj też maliny wytaczają prawdziwe kolubryny. Zawierają kwas elagowy i dużą ilość polifenoli. Dzięki temu hamują angiogenezę oraz przyczyniają się do eliminacji substancji rakotwórczych z organizmu. A wysoka zawartość błonnika daje dodatkowe działanie antynowotworowe w przypadku jelita grubego, prostaty i trzustki.
Czasami tak patrzę na to, co napisałam i się dziwię: trzy krótkie zdania, nie robiące wrażenia, choć powinny! I to powinny wywoływać bardzo duże wrażenie, bo opisują naprawdę dużą sprawę! Może właśnie powinnam używać jakiś wykrzykników czy coś...

 
Włączmy maliny w nasze tygodniowe menu. Mrożone są tak samo dobre jak świeże. Jeśli mamy taką możliwość, postarajmy się o maliny ekologiczne. I może faktycznie, przygotujmy sobie w lato kilka butelek własnego soku z malin...


I za każdym razem, gdy jesz malinę, namierz raka i powiedz sobie: "Cel... Pal!


wtorek, 6 marca 2012

Statystyka jest bezlitosna

To, że moją „wiedzą antyrakową” postanowiłam się podzielić przyniosło różne skutki. W większości pozytywne, a najlepszą i najprzyjemniejszą częścią tego wszystkiego są życzliwi ludzie, którzy dzięki temu pojawili się w moim życiu. Świadomość, że są, że życzą nam dobrze, że mnie lubią i, że chcemy sobie nawzajem pomagać, jest czymś nie do opisania budującym. Wzbogaca moje życie, a te dobre życzenia również przyczyniają się do zdrowienia męża – może to z kolei mało naukowe podejście, ale – jak często powtarzam, wierzę w siłę słowa. „Na początku było Słowo”, prawda? I teraz tyle dobrych myśli i słów działa na naszą korzyść.
Jest też oczywiście i druga strona medalu, całe szczęście bez porównania mniej znacząca. Zdarzają się ludzie nieżyczliwi :) Są to pojedyncze sztuki, ale potrafią człowiekowi zrobić przykrość. W swoich zarzutach się powtarzają, a są to trzy sprawy. Postanowiłam poświęcić jeden wpis na odpowiedź na nie, zwłaszcza, że być może są to sprawy nurtujące i innych.
1.    „Po co całe to zdrowe żywienie. Mam wujka (dziadka, siostrę, szwagra brata koleżanki ze studiów itd.) który całe życie jadł tylko zdrowe produkty, z własnego pola, był w ciągłym ruchu, a i tak zachorował na raka”.
Przykład odwrotny:  „Po co to całe zdrowe żywienie. Mam wujka (dziadka, siostrę, szwagra brata koleżanki ze studiów itd.), który całe swoje życie jadł tłusto, wcale się nie ruszał, codziennie pił piwo i wypalał dwie paczki dziennie. I żyje już 80 lat.”
Po pierwsze, przepraszam, że żyję, oddycham i staram się propagować zdrowy styl życia, straszna zbrodnia…
Po drugie: absolutnie wierzę w istnienie wujka, dziadka, siostry itd., nie widzę tylko dlaczego ich istnienie i wyjątkowość ich doświadczeń mają być argumentem w jakiejkolwiek rzeczowej dyskusji. Jeden przykład zimy nie czyni i nie jest w stanie zmienić danych statystycznych ani wyników badań naukowych.
Statystyka jest bezlitosna!

Co to oznacza? Że nigdy nie wiemy, co nas spotka, choć możemy zrobić bardzo dużo, aby znaleźć się „po lepszej stronie wykresu”.
Przyznałam się kiedyś, że jedną z moich „słabości” są filmy o rekinach. Dziś przyznam się do kolejnej: książki i filmy o śmiertelnych wirusach :) Kiedy jako nastolatka przeczytałam „Strefę skażenia” poczułam – mam nadzieję, że to nie zostanie źle zinterpretowane – coś na kształt rozczarowania, że nie istnieje wirus , który byłby w 100 % śmiertelny. Nie ma czegoś takiego w przyrodzie, chociaż istnieje w wielu filmach :) Najbardziej zjadliwe i śmiertelne szczepy wirusów Ebola i Marburg mają śmiertelność wysokości 90%. Owszem, to jest porażająco dużo. Ale zastanówmy się, co to oznacza. Że jedna osoba na dziesięć, z tych, które złapały tego wirusa, przeżyje. Przeżyje 10 osób na 100. To jest mało czy dużo? I od czego zależy to, w której części się znajdziemy?
Żadna choroba, żaden wirus to „nie wyrok”, jak zwykło się mówić. Rak również takim wyrokiem nie jest, choć oczywiście może nas zabić.
Wracając do zarzutu: postaram się to zobrazować . Mówiąc bardzo ogólnie, mamy dwa zbiory ludzi: do jednego (zbiór A) należą ludzie prowadzący niezdrowy styl życia: piją alkohol, palą, źle się odżywiają, nie ruszają się, mają „zły” stosunek do życia. Do zbioru B należą ludzie prowadzący zdrowy styl życia: nie piją, nie palą, odżywiają się zdrowo, uprawiają sporty, są pogodni, szczerzy, otwarci i przyjacielscy, przeszli psychoterapię i pozbyli się większości swoich problemów z psyche.
W zbiorze A na raka zachoruje  50 % osób (i to „tylko” 50%, gdyż następne 45% zapadnie na jakąś chorobę serca…). W zbiorze B na raka zachoruje 5 % osób.
Podkreślam, że to nie są żadne oficjalne dane, przeprowadzenie takiego porównania jest niemożliwe, to tylko przykład obrazujący!
Co oznaczają te zbiory i procenty. Znowu, mówiąc bardzo ogólnie:  na 100 osób prowadzących niezdrowy styl życia jedna połowa zachoruje na raka, druga połowa na cukrzycę, trzecia połowa na choroby serca, ale powiedzmy, 3 osoby pozostaną zdrowe i dożyją setki. Natomiast na 100 osób prowadzących zdrowy styl życia na raka zachoruje 5. Następnych 5 na cukrzycę, a następnych  5 na chorobę serca, a 85 osób będzie zdrowych.
Statystyka jest bezlitosna, zwłaszcza dla tych, którzy znajdą się wśród tych 15 chorych. Ale nawet w tym momecie ci, którzy prowadzili zdrowy styl życia i zachorowali, są w lepszym punkcie niż ci, którzy żyli niezdrowo i zachorowali. Jeśli chodzi o nowotwory, to mają oni większe szanse na wyleczenie, dłuższe przeżycia, a ich nowotwory są mniej złośliwe. A na to już są istnieją solidne naukowe dowody. Oczywiście statystyka wchodzi i tu, więc różnie bywa.
Nic nie może nam zagwarantować, że nie zachorujemy, albo, że wyzdrowiejemy. Obecnie wiadomo już, że czynnikiem mającym największy wpływ na ryzyko zachorowania na raka jest właśnie styl życia. Ale nadal nie jedynym. Chociażby czynniki genetyczne mają wpływ, choć znacznie mniejszy, niż się powszechnie sądzi. Ale trzymanie się zasad antynowotworowych zawsze automatycznie ustawia nas po lepszej stronie wykresu.
Nie wiem, jak to odbierzecie, dla mnie statystyka i wykresy są zawsze pocieszające, kocham matematykę. Ale najbardziej śmiertelne odmiany raka to np. przeżywalność 5 lat tylko u 5 procent chorych, przeżywalność 10 lat tylko u 1 %, itd. Dla mnie to zawsze oznacza, że 1 osoba na 100 przeżyje te 10 lat, a jedna osoba na 200 przeżyje 15 (jest to symboliczna liczba oznaczająca wyleczenie). I dlaczego to ja nie miałabym bym tą osobą być i co mogę zrobić, aby nią być. Taką samą analizę przeprowadziłam, kiedy dowiedziałam się o chorobie męża. I dała mi niezłego kopa do poszukiwań. 

2.    „Zarzut” drugi – rak jest wyrokiem śmierci, prędzej czy później, nic nie można zrobić, aby to zmienić, pani mąż ma wyjątkowe szczęście, że żyje już 5 lat.
Teraz będę nieprzyjemna, gdyż takie stwierdzenia wzbudzają we mnie spory gniew.
Po co Pan Bóg dał nam naukę, wiedzę do opanowania, wreszcie mózg do używania? Abyśmy potem sobie mówili, że „mieliśmy szczęście”?!?!? Cóż, ja dziękuję, ja się nie hazarduję. Korzystam z nauki, wiedzy i mózgu, jeśli ktoś wybiera „szczęście” to życzę powodzenia w życiu… Kłamię, niczego mu nie życzę, tacy ludzie są mi zasadniczo obojętni. To rzecz pierwsza, a rzecz druga: badania naukowe nie są iluzją, wydawać by się mogło, że to jest oczywista wiedza, wiedza wręcz ogólna, że możemy zrobić bardzo wiele, aby zmniejszyć ryzyko zachorowania na raka (i inne choroby oczywiście), jak również, aby wspomóc leczenie. I ja po coś przesiaduję nocami analizując wyniki tych badań i wślepiając podkrążone oczy w wykresy i wyniki analizy statystycznej. Bo zasadniczo niby wiadomo, co mniej więcej jest zdrowe, a co nie jest. Ale dla mnie jest różnica pomiędzy „wiadomo, że natka pietruszki jest zdrowa”, a „badania laboratoryjne potwierdziły przeciwnowotworowe działanie zawartej w pietruszce apigeniny (przeciwzapalne, antyangiogeniczne i powodujące apoptozę) – mechanizm jej działania jest podobny, jak leku Gleevec”. Zasadnicza różnica. Zwłaszcza, że ta wiedza potoczna jest zbyt ogólna, aby można było ją zastosować w „poważnej” antynowotworowej diecie. Badania naukowe pokazują, jak wiele jest różnych subtelności w tych zagadnieniach. Oczywiście polecam mój kurs :)

Jak ktoś kiedyś powiedział: „Fakty są wprawdzie silne, ale nie tak silne jak fałszywe mniemania”. Bardzo często przekonuję się o tej prawdzie od nowa.
3.    Ostatnia rzecz, niby drobiazg… niektórym nie podoba się, że na tym blogu komentarze są moderowane, przekonują mnie, że gdyby każdy mógł zamieszczać co chce i kiedy chce, to blog byłby popularniejszy… Możliwe, nie przeczę temu, ale mniej mi zależy na popularności niż na solidności. Zdarza się, że ludzie zachęcają w komentarzach do rezygnowania z leczenia tradycyjnego, a zamiast tego polecają jakieś „alternatywne” metody leczenia.  Jak już kilka razy wyjaśniałam, jestem temu zdecydowanie przeciwna (mówiąc łagodnie) i nie mogę pozwolić na to, aby coś takiego widniało na moim blogu , nawet na krótko.

Robiąc małą woltę, napiszę jeszcze raz: statystyka jest bezlitosna, ale nie dajmy jej się!