wtorek, 24 stycznia 2012

Na ostrrro!

Wiecie co, nie cierpię takiej pogody i takich warunków, jakie teraz panują. Nie cierpię tego, że nie wiadomo, czy jest zimno, czy jest ciepło. Takie nie wiadomo co, to minus 1, to plus 1, generalnie paskudna plucha i breja dookoła. Trochę śnieg przyprószy i już zaraz zamienia się w bagno. No i ta szarówka za oknem! Niby jasno, ale ciemno. Zapalić lampę? No, ale przecież jeszcze jest dzień (choć te kilka godzin…). Tyle, że ciemno…
No wiem, że zrzędzę, ale naprawdę nie cierpię tego. To jest takie nie wiadomo jakie. W takim przypadku potrzebuję czegoś wyrazistego, konkretnego, ostrego! Na przekór tym warunkom atmosferycznym! Przypomina mi się taka pocztówka z misiem polarnym rozłożonym na śniegu, wszystkie łapy na bok i podpis: „Take my day” (weź mój dzień). A najchętniej wszystkie dni, aż do wiosny przynajmniej, a najlepiej do lata. Jako kontrast zaczęłam wczoraj oglądać zdjęcia. Natrafiłam między innymi na zdjęcia mojej córki w wieku mniej więcej 8 miesięcy, wyglądającej jak mały Hitchcock (od tamtej pory znacznie zyskała na urodzie) czule przytulającej paprykę chili.
Mądre dziecko i wiedziało, co robi, choć na konsumpcję takiej czystej papryczki chili będzie musiała poczekać jeszcze kilka lat :)



Lśniąca, czerwona (bądź zielona), ostra, i tak zdrowa, jak mało innych rzeczy na świecie. Warto, żebyśmy się do niej przyzwyczaili, nie tylko w zimie.
Chili okazała się być jednym z najsilniejszych naturalnych środków antynowotworowych na świecie. Zawarta w niej kapsaicyna, odpowiedzialna właśnie za to uczucie pieczenia, a nawet bólu podczas jedzenia, działa nie tylko prewencyjnie, ale zabija komórki nowotworowe (atakuje ich mitochondria, co prowadzi je do apoptozy – obumarcia). Poza tym hamuje angiogenezę (przyłączanie nowych naczyń krwionośnych przez guza) i proliferację (rozrost) nabłonka. Okazuje się być tak wszechstronna, że od kilku lat prowadzone są coraz i coraz liczniejsze badania nad nią kontekście nowotworów. W każdym miesiącu pojawiają się jakieś opracowania wyników nowych badań nad kapsaicyną: że skutecznie niszczy komórki kolejnych nowotworów: żołądka, piersi, języka, prostaty… a nawet tych najgorszych jak drobnokomórkowy rak płuca. Do badań „bierze się” coraz to nowe nowotwory i w każdym przypadku okazuje się, że kapsaicyna prowadzi do ich apoptozy. Odkrywa się, że okazuje się być pomocna jako wspomaganie chemioterapii (np. wzmacnia działanie cisplatyny w leczeniu właśnie raka żołądka). Biorąc to ostatnie pod uwagę, to tak naprawdę już jest stosowana jako lek. Poza tym, ponieważ skuteczność leczenia nowotworów ogólnie wzrasta, pojawia się problem poprawy jakości życia podczas i po leczeniu (leczenia raka ratuje życie, ale niszczy zdrowie). Nawet tutaj szuka się zastosowania dla kapsaicyny – do tej pory stosowano ją zewnętrznie do łagodzenia bólów np. reumatycznych, teraz naukowcy sprawdzają, czy może być przydatna w leczeniu bólów nowotworowych.
Reasumując – kapsaicyna to baaardzo obiecująca ścieżka przy szukaniu nowych lekarstw na raka. 


Jedzmy papryczki chili! Wiem, że w naszej szerokości geograficzne tylko nieliczni są w stanie zjeść chili w czystej postaci i nie namawiam do takich eksperymentów :) Dodawajmy chili do potraw – świeżą bądź suszoną (łącznie z gniazdami nasiennymi, które w większości przepisów każe się wyrzucać… to tam jest najwięcej kapsaicyny). Ostrość możemy łagodzić dodawaniem tłuszczu lub mleka, bądź jogurtu. Jeśli mamy jakąś ostrą potrawę na obiad, postawmy sobie obok jogurt – to od razu złagodzi smak. Absolutnie nie zapijajmy tej ostrości wodą – to da efekt wręcz przeciwny i będzie bolało!
Acha, to nie moja działka, więc nie sprawdzałam wyników badań na ten temat, ale ponoć kapsaicyna ma również działanie odchudzające.
I to nieprawda, że ostre niszczy nam przewód pokarmowy – ponownie, kapsaicyna ładnie wszystko reguluje na całej długości przewodu pokarmowego.
Zadanie na dzisiaj? Bohatersko przedrzyjmy się przez te błota i śniegi do najbliższego sklepu z wschodnią żywnością i nabądźmy słoiczek harissy – jest to pasta wytwarzana z chili i czosnku, często z innymi przyprawami (również bardzo zdrowymi) i oliwy. Zdrowe, jak mało co na świecie. Najwygodniejszy sposób na dodawanie potrawom ostrości, smaku i zdrowia. Dodajemy po trochu, coraz więcej i więcej w miarę przyzwyczajania się do nowego poziomu ostrości :) Niech będzie gorrrrąco!


A jeśli chcemy używać „czystych” papryczek chili, to pamiętajmy, aby po krojeniu ich umyć dokładnie ręce kilka razy i nie dotykać oczu :)

wtorek, 17 stycznia 2012

O tym, jak dałam się oszukać

Miło jest być, bądź też czuć się, ekspertem. Przyzwyczaiłam się, że jestem uważana za taką osobę w dziedzinie żywienia i kupowania produktów żywnościowych. Wystarczy, że spojrzę na skład produktu, przeskanuję go wzrokiem i od razu mogę powiedzieć, czy ten produkt jest odpowiedni, czy szkodliwy. Wiem, w jaki sposób producenci potrafią zakamuflować szkodliwość swoich produktów. Jest to (bycie uważanym za eksperta) bardzo przyjemne uczucie, zwłaszcza, kiedy swoją efektywność człowiek może mierzyć głównie ilością posiłków podanych rodzinie i ilością zmienionych pieluch…
A jednak. Chociaż staram się zawsze zachowywać czujność i wszędzie węszę niebezpieczeństwo kupując żywność, to jednak ostatnio zostałam przechytrzona. Producenci wygrali, ich pomysłowość przewyższyła moją…

Chodzi o jajka. Oczywiście, jak można się było spodziewać, przepis unijny, którego zaostrzona wersja, grożąca sankcjami karnymi za niewprowadzenie w życie, działa od początku tego roku, jest – przynajmniej w Polsce – martwy. Chodzi o zakaz sprzedaży jaj pochodzących z chowu bateryjnego, oznaczonych numerem 3. W żadnej sieci marketów, w których byłam w tym roku, nie jest on respektowany.
Stojąc przed półką z jajkami, szukałam takich z hodowli wolnowybiegowej bądź ekologicznej i wpadło mi w oko ładne, zielone opakowanie, oczywiście od razu kojarzące się z ekologią. Czytam informacje, z których wynika, że jajka pochodzą z hodowli wolnowybiegowej, kury są karmione między innymi paszą z dodatkiem witaminy E. Brzmi zachęcająco, jak na chów nie-ekologiczny nieźle. Pomyślałam, że spróbuję. Na ogół przed kupnem otwieram opakowanie i sprawdzam, czy wszystko na pewno w porządku, czy na pewno jajka mają odpowiedni numer i nie są popękane. Ale tym razem tego nie zrobiłam, bo opakowanie, taki dodatkowy kartonik, wyjątkowo ściśle przylegał do kobiałki, nie chciało mi się z nim walczyć, a przecież wszystko dokładnie przeczytałam, więc po co. Cena była w miarę korzystna, ale spotykałam się już z taką ceną za jajka z numerem 1. Wzięłam jajka i poszłam do kasy. W domu rozpakowuję zakupy, wkładam jajka do lodówki, rzucam na nie okiem i co widzę? Na jajku numer 3. Ki diabeł, myślę i sprawdzam następne. Też 3. Żadna pomyłka, każde z ośmiu jajek miało numer 3. Sprawdzam opakowanie, no jak byk ma być z hodowli wolnowybiegowej. Adrenalina mi wzrosła, łagodność charakteru się schowała do kąta i byłam gotowa zaraz ubierać dziecko, siebie i lecieć z powrotem do supermarketu i jak raz w życiu zrobić porządną aferę. Ale jeszcze raz dla porządku sprawdziłam każdy, najmniejszy nawet, kawałek opakowania. Po czym sama siebie obraziłam nieładnym słowem. Bo cóż się okazało? Że te bardzo dokładne informacje o jajkach, hodowli wolnowybiegowej, karmie kur itd., to była reklama innych jajek tej samej firmy. Słowo reklama bynajmniej nie padło. Bardzo ładnie zagmatwane zdanie, pisane bardzo małą czcionką, na dole z boku opakowania stwierdzało, że dana firma sprzedaje również takie jajka. Informacji o jajkach właściwych, które się kupuje, oczywiście na opakowaniu nie było, jak to zawsze w przypadku chowu klatkowego, za informację musi wystarczyć kod numeryczny na jajkach, do których doprawdy nie było jak się dostać, nie rozrywając opakowania.
Ze wielu względów, głównie zdrowotnych i moralnych, powinnam te jajka zaraz wyrzucić, ale na razie mnie nie stać na taką ideologię. Finansowo. Zostały skonsumowane, chociaż zęby mi nad nimi strasznie zgrzytały.

Ekspert oszukany…
Dlaczego to takie ważne i o co chodzi z tymi numerami dokładnie pisałam już w postach „Chłopi, myjcie swoje jaja”  (w listopadzie) i o kwasach omega (w grudniu), zachęcam do przeczytania. No i oczywiście w kursie dostępnym na mojej stronie.
Producenci kontra my to wojna bez pardonu.
Dzisiaj tyle, niby nic nowego, ale dla przypomnienia, że należy zachować stałą czujność, jak to mawiał Szalonooki  Moody z Harry’ego Pottera :).

środa, 11 stycznia 2012

Serce pod pachą

Ten wpis – jak zdaje się większość – również powstał pod wpływem największej inspiratorki mojego życia (patrz: córka). Tym razem również nie będzie o kuchni, a bardziej o psychice, ale antyrakowo będzie z pewnością.

Od jakiegoś już czasu myślę o tym, aby stworzyć „kanon lektur przeciwnowotworowych”. Książek, które zawierają w sobie coś, co może pomóc w walce z rakiem: a to przykład właściwej postawy wobec choroby (a właściwie to wobec życia…), a to coś pomagającego złapać dystans, a to coś na dobry humor, ale bez głupiego chichotu, po prostu coś, co zawiera w sobie jakiś antynowotworowy element. I chyba zrobię taki kącik na mojej stronie (www.jemnazdrowie.pl). Mam już kilka pozycji, które koniecznie chcę tam wpisać, mam nadzieję, że za kilka dni pomysł będzie w realizacji :) A dziś chciałabym podać przykład filmu „antynowotworowego”, do którego – może trochę pokrętną drogą, ale dla mnie jednym prostym skojarzeniem doprowadziła mnie zabawa mojej córki.
A mianowicie: moje genialne dziecko (to nie ironia, to fakt…), moje genialne dziecko bardzo lubi bawić się w „coś jest, czegoś nie ma”. Bierze cokolwiek do ręki, dla przykładu misia, chowa go pod pachą i mówi „nie ma miś”. Po czym wyciąga go i woła triumfalnie „jest miś!” (ewentualnie, odmieniając przez przypadki:  „nie ma misia” i „jest misia”). Zasadniczo, co pod pachą, tego nie ma i to niezależnie od rozmiaru danego przedmiotu. W ogóle jak chce pokazać, że czegoś nie ma, na przykład na obrazku, to też chowa rękę pod pachę i mówi, że tego nie ma (tak, tak, ma rok i siedem miesięcy, pisałam przecież, że jest genialna… :))
Wracając do tematu: wczoraj wyciągnęła mi z pudełka z biżuterią bursztynowe serduszko i zaczęła się bawić: „nie ma serce!” zawołała z szeroko otwartymi oczyma, które mają pokazywać zdziwienie. Kiedy przytaknęłam, że owszem, w istocie, to zaskakujące, ale nie ma serca i co się z nim w takim razie stało, wyciągnęła je spod pachy i zawołała „jest serce!”. A mi trochę łzy w oczach stanęły, w głowie zaszumiało od nadmiaru sentencji związanych z sercem i w ogóle wstrząsnęła mną metaforyczna wymowa tej chwili.

Tam skarb twój, gdzie serce twoje, prawda?
Pomyślałam, że moje serce i mój skarb, i wszystko, co najważniejsze jest właśnie przede mną i się bawi, druga część jest, o ironio, w szpitalu i ma robioną tomografię i jest już też część trzecia, którą „noszę pod sercem”, jak to się mówi. Pomyślałam, jaka jestem szczęśliwa, mimo wielu różnych kłopotów, z nowotworem męża na czele. A przecież były chwile, gdy tak upadaliśmy na duchu, gdy wszystko wydawało się takie beznadziejne, a każdy wysiłek bezcelowy. Zresztą, praktycznie co rano, kiedy się budzę i przypominam sobie, co takiego z moim życiu się dzieje, zastanawiam się, jak się dzisiejszy dzień potoczy (rak jest taką realną groźbą, o której nie można zapomnieć i raczej nie należy zapominać, niezależnie od tego, jak dobre skutki przynosi leczenie), czy może uda się rozwiązać choć część problemów, czy raczej pojawią się nowe, muszę zadecydować: jest serce czy nie ma serce. Czy je schowam pod pachą, czy wyciągnę z uśmiechem na otwartej dłoni. 

 
Serce to dla mnie symbol nie tylko uczuć, z miłością na czele, ale i odwagi. Kiedy słyszę, że ktoś ma wielkie serce, od razu widzę silnego, dobrego i odważnego człowieka. Bo samo dobro, bez siły i bez odwagi, niewiele zdziała zdziała i, moim zdaniem, niewiele może. Prawdziwa miłość musi być odważna. A serce pod pachą to pozwalanie lękom na to, aby prowadziły nas przez życie, bierne godzenie się ze złym losem i hodowanie w sobie negatywnych uczuć. Nowotwory to kochają. Precz z sercem pod pachą!

 
Jak jest z Tobą? Jest serce, czy nie ma serce? 

 
W jednym z najlepszych filmów, które powstały na świecie, padają słowa, które dobrze to oddają i które często sobie powtarzam: „Get busy living or get busy dying”. To jest prosty i podstawowy wybór życiowy, czy będziemy zajęci życiem, czy będziemy zajęci umieraniem.

 
Film to „Skazani na Shawshank”. Jak słyszę w głowie te słowa wypowiadane przez Andy’ego (główna postać filmu, grana przez Tima Robbinsa), który żegna się w ten sposób ze swoim przyjacielem, słyszę w tym głosie to wszystko, przez co ten człowiek przeszedł (to naprawdę świetna kreacja tego aktora), a co trudno sobie nawet wyobrazić i chyba nawet piekło w porównaniu z tym to miejsce relaksu, to zawsze twardnieje we mnie na kamień postanowienie, aby nigdy, nigdy nie zajmować się umieraniem i zawsze, zawsze zajmować się życiem. 

 
Polecam ten film, jako bardzo antynowotworowy i bardzo, jakby to określić… szerzący życie :) Nie jest to film łatwy, wręcz przeciwnie. Nie będę opisywać, o czym jest, albo co autor miał na myśli. Sami zobaczycie. Nie wiem, ile razy go oglądałam. Wzbudza we mnie za każdym razem jakieś inne, nowe odczucia. Inaczej go odbierałam za pierwszym razem, inaczej po diagnozie, inaczej po cofnięciu się choroby i inaczej po wznowieniu.
Zamieszczam link do opisywanej przeze mnie sceny, niestety, pomimo usilnych poszukiwań, nie udało mi się znaleźć polskiego tłumaczenia, przykro mi. Ten fragment jest tutaj.


Zachęcam do obejrzenia i oglądania tego filmu. I do postawienia sobie pytania: chcę mieć serce pod pachą czy serce na dłoni?

 
Get busy living or get busy dying?