poniedziałek, 27 lutego 2012

Palańczia czyli trochę o pestycydach

Konia z rzędem dla tego, kto się domyśli o co chodzi :)

 
Palańczia jest to w języku mojej córki pomarańcza. Palańcziowy to oczywiście pomarańczowy. 

 
Córka uwielbia pomarańcze. Najbardziej lubi je wkładać do miski i z niej wyciągać, ale ostatnio również chętnie je zjada. A propos, ta właśnie zabawa, czyli wkładanie i wyciąganie rzeczy z miski, zawsze nasuwa mi skojarzenie z Kłapouchym. W „Kubusiu Puchatku” jest taka historia, jak Kłapouchy miał urodziny. Puchatek chciał mu ofiarować z tej okazji garnuszek miodu, a Prosiaczek balonik. Tylko, że po drodze obydwojgu zdarzyły się wypadki: Puchatek zjadł cały miód, a Prosiaczek zniszczył balonik („ja pękłem twój balonik”, jak się potem tłumaczył). A Kłapouchy z wielkim zadowoleniem zaczął się bawić: włożył resztki balonika do garnuszka, po czym je wyciągnął i położył obok. Potem znowu włożył i znowu wyciągnął. I tak dalej :) Najwidoczniej jest po prostu jedna z najlepszych zabaw wszechczasów, może powinniśmy spróbować? My, dorośli?

 
No i kiedy tak patrzę na córkę, skojarzenie z Kłapouchym mam bardzo silne, gdyż ona również ma w sobie wiele wrodzonej powagi i podchodzi do tego zajęcia z olbrzymim zaangażowaniem. Wyciąga owoce z miski i układa je obok na podłodze nie tak sobie, nie nie. Muszą leżeć w odpowiednim miejscu (kryterium wyboru jest znane tylko jej…), w równym rządku. Co jakiś czas obrzuca całość czujnym spojrzeniem, czy żaden owoc nie śmiał się ruszyć z miejsca i ewentualnie je poprawia. A ja tak ją obserwując dochodzę do wniosku, że młodzi rodzice nie dlatego nie chodzą do kina, bo nie mają czasu czy pieniędzy, ale dlatego, że mają najlepsze kino w domu, a w ogóle Oskara to powinna dostać ona.

 
Poza tym, córka, jako osoba bardzo zaangażowana w sprawy domu, zawsze pomaga w rozpakowywaniu zakupów. Wyciąga z torby wszystko jak leci po kolei i podaje dalej, oczywiście z tym wrodzonym pedantyzmem – czyli torebki foliowe też otwiera i podaje po jednym jabłko czy bułkę. Każda taka czynność zostaje zakończona kiwnięciem głową i słowem „jękuji”, czyli dziękuję. Nie przyspiesza to całej akcji :) No i mi nieraz włosy dęba stają, kiedy wyciąga te niemyte rzeczy, na których roi się od chemii i zarazków. Oczywiście myjemy potem ręce, ale „specyfika serca matki” robi swoje :) A taka nieumyta pomarańcza to dla mnie niejako owoc symboliczny w tym temacie, bo mam wrażenie, że można znaleźć na niej wszystko, co szkodliwe. Dobre jest to, że te szkodliwe rzeczy zbierają się na jej powierzchni i obranie jej ze skórki załatwia sprawę z większością zanieczyszczeń (pod warunkiem, oczywiście, że wcześniej ją dokładnie umyliśmy, aby nie przenieść tych rzeczy z powierzchni na miąższ).
Jakie przyjemne rzeczy można znaleźć na skórce cytrusów?
Pestycydy, środki grzybobójcze, bakteriobójcze i konserwujące – wszystko to, aby te owoce przetrwały daleką podróż no i stosowane już wcześniej, że tak to określę, „od poczęcia” pomarańczy, aby zapewnić jej szybki i bezproblemowy wzrost. To się chyba powinno w dzisiejszych czasach nazywać „toksycznym wychowaniem”. Problemy własne powinny być częścią życia zarówno dzieci jak i pomarańczy! Taka mała dygresja :)
Do tego, zanim te owoce trafią w nasze ręce, przechodzą przez mnóstwo innych rąk, które naprawdę nie musiały być czyste…
Dlatego każdy owoc przed obraniem dokładnie myjemy w bardzo gorącej wodzie i płynem do mycia naczyń. Wiem, że zawsze nas uczono, że owoce i warzywa powinno się myć pod zimną wodą, ale ta nauka pochodziła z czasów, gdy nie istniało ponad 1500 rodzajów pestycydów, z czego jakaś połowa jest rakotwórcza, a 99% ogólnie szkodliwa… opłukanie zimną wodą ich nie zmyje. Jeśli mamy ochotę, to możemy te owoce nawet wyparzyć – z korzyścią dla własnego zdrowia. Niestety, z pestycydami nie jest tak, że jeśli spożyjemy je od czasu do czasu, to nic nam się nie stanie, i czasami możemy tej pomarańczy nie umyć. Pestycydy odkładają się w naszym organizmie, nie pozbędziemy się ich szybko. Przysiądą sobie głównie w naszych komórkach tłuszczowych i będą nas powoli podtruwać, przez wiele lat bezobjawowo, a potem nagle wystrzelą z grubej rury. Od osłabienia, braku apetytu, bólów głowy i nadpobudliwość, poprzez zaburzenia nerwowe i psychiczne, aż po nowotwory – to wszystko są skutki spożywania pestycydów.
Dlatego pomarańcze (i inne cytrusy i owoce też oczywiście…) myjemy zawsze!
A tak w ogóle to palańczie bardzo zdrowe są i bardzo antynowotworowe. Oprócz olbrzymiej ilości witamin, z witaminą C (silny przeciwutleniacz) na czele, wapnia, magnezu, fosforu i żelaza, kwasu foliowego , błonnika pokarmowego, zawierają między innymi flawonoidy o działaniu przeciwzapalnym i stymulują wątrobę do usuwania karcenogenów. Pomarańcze mają działanie przeciwnowotworowe na wielu frontach. 

 
Jakby tu zakończyć?
Nie masz pomysłu na deser? Kup pomarańczę!






ps. na mojej stronie nowy artykuł, temat: lipolatyna, zachęcam do przeczytania, jest tutaj :)

wtorek, 21 lutego 2012

Wpadłam w nowy nałóg...

I to za sprawą mojego męża. A nawet podwójnie za jego sprawą: po pierwsze, ponieważ jestem w końcowym okresie ciąży męczy mnie, co tu ukrywać, zgaga – niby nic, ale bardzo nieprzyjemne. Do tej pory jedyne, co mi pomagało na tę dolegliwość (z rzeczy, które można przyjmować w ciąży) to była soda oczyszczona. Mąż natomiast już od dłuższego czasu namawiał mnie, abym spróbowała wiśni. Wydawało mi się to dziwne, ale wierząc w jego obszerną i często nietypową wiedzę, kiedy zobaczyłam w sklepie mrożone wiśnie, to je nabyłam. I cóż się okazało? Nie powinno mnie to zaskoczyć, ale miał rację – pomaga, może nie tak efektownie natychmiastowo, jak soda, ale za to w o wiele bardziej przyjemny sposób (nie wiem, ilu z Was próbowało pić roztwór sody oczyszczonej… oględnie mówiąc, są smaczniejsze napoje na świecie). Po zjedzeniu kilku mrożonych, gdyż nie miałam cierpliwości czekać, aż się rozmrożą, wisienek, zgaga przechodzi jak ręką odjął. Przy okazji okazało się, że jest to jedna z najpyszniejszych drobnych przekąsek, jakie w życiu próbowałam. Owszem, znam, lubię i jadam wiśnie, gdyż ogólnie lubię kwaśne rzeczy. Ale jeszcze nigdy nie próbowałam wiśni mrożonych. Najlepsze lody niech się schowają. Można to jeść i jeść, i trzeba sobie przypominać, że we wszystkim trzeba zachować umiar…

No właśnie, umiar. Przez dwa dni co chwilę sobie wyciągałam kilka owoców z zamrażarki, ale kiedy dzisiaj rano pierwszą rzeczą była myśl – „no to wyciągamy wisienki”, postanowiłam wprowadzić jednak pewne ograniczenie, choć na leczenie tego nałogu się nie zdecyduję :) Ponoć uzależnić można się od wszystkiego, ale każdemu życzę tylko takich nałogów.
Bo wiśnie, oprócz tego zaskakującego działania antyzgagowego, bardzo zdrowe są :) Jak wszystkie owoce oczywiście zawierają witaminy i minerały: B1, B2, B6, karoten, sód, potas, magnez, wapń, fosfor i żelazo, ale nie to jest w nich najważniejsze, a zawartość tych witamin, choć duża, nie stanowi dla mnie o istocie rzeczy. Dla mnie to tylko dodatkowa korzyść. Ważniejsze jest to, że działają przeciwzapalnie. A dwie najważniejsze rzeczy, które wyróżniają je spośród innych owoców, to:
1.      Pomagają w uregulowaniu poziomu cukru (dlaczego to takie ważne wyjaśniam między innymi w moim kursie)
2.      Zawierają kwas D-glukarowy, który odtruwa organizm, przyczynia się do eliminacji estrogenu pochodzącego z chemikaliów, dlatego jego działanie przeciwnowotworowe dotyczy głównie nowotworów hormonozależnych (jak rak piersi). Ponadto może indukować apoptozę komórek rakowych. 

Ponieważ, w przeciwieństwie do większości owoców, spożycie wiśni nie powoduje skoku poziomu insuliny (a takie skoki sprzyjają powstawaniu raka), można je sobie bezpiecznie pogryzać w ciągu dnia i wyjdzie nam to tylko na zdrowie. Polecam, zwłaszcza dla lubiących „dziubać i podjadać”.
Mrożenie nie powoduje zaniku tych korzystnych substancji z wiśni.
Oczywiście wiśnie można tez po prostu rozmrozić i użyć jako dodatku do przeróżnych rzeczy :) Począwszy od jogurtu naturalnego, poprzez różne koktajle, mleczne bądź nie, po sos do mięsa. Jeśli chcemy trochę zmniejszyć kwaśność możemy dodać syropu z agawy.

I jeszcze jedna rzecz: nie wiem, jak i dlaczego tak jest, ale czerwone owoce mają w sobie to „coś”. Ania z Zielonego Wzgórza mówiła, że według niej czerwone napoje mają dwa razy lepszy smak niż inne. Ja uważam, że odnosi się to również do owoców. A wiśnie są takie bardzo czerwone… No popatrzcie sami…

Hasło na dziś: chrupmy wiśnie!

ps. Niedawno otrzymałam e-mail, między innymi z pytaniem o dietę Gersona, niechcący usunęłam tę wiadomość, proszę napisać jeszcze raz, żebym mogła odpowiedzieć.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Nie rzucajmy mięsem w mięso

Wiecie, co jest jedną z najpiękniejszych rzeczy z bycia rodzicem? Dla mnie jest to słuchanie mojego dziecka: sposób, w jaki wymawia słowa. Moja córka zna już mnóstwo słów: rozpoznaje około setki (skromnie licząc), a używa kilkudziesięciu. Niektóre  wymawia bardzo poprawnie, stosując oczywiście wszystkie te słodkie dziecięce zmiękczenia (przypominam, że nie ma jeszcze dwóch lat), a niektóre przeinacza w absolutnie wspaniały sposób. I te przeinaczenia są jak promyki słońca rozświetlające moje dni:) Mam nadzieję, że nigdy, ale to nigdy nie zapomnę, jak mówiła „halapka” na herbatę. Mogę mieć totalną sklerozę, zapomnieć własnego imienia, ale jeśli zapomnę kiedyś, w jaki sposób mówiła tych kilka rzeczy, to dopiero wtedy poczuję się skrzywdzona przez los (i to nie wiedząc o tym…). Albo jak mówi „mlyko” na mleko. Albo „kolomyna” na lokomotywa. Jest też „miso”, którym określa mięso.

Uwielbia mięso i to w każdej postaci. Przypomina mi tym mnie samą :) Moja Mama często mi przypomina, jak wykradałam kiełbasę z lodówki będąc dzieckiem. Moja córka jeszcze na szczęście nie sięga do uchwytu drzwi lodówki, poza tym nie miewam w lodówce kiełbasy, za to potrafi długo stać przed lodówką i powtarzać w kółko „Miso. Miso. Miso. Miso”, jeśli na obiad było mięso, albo jej Babcia przyniosła takie specjalne kabanosy drobiowe. Nie wiem, skąd, może ma węch rekina, ale wie, kiedy w lodówce mamy mięso. 

Niezbyt wiele mam czasu na, jak to się nazywa „surfowanie” po internecie (nie liczę przeszukiwania odpowiednich badań naukowych), ale staram się przynajmniej raz dziennie zerknąć na wiadomości – gdyż jakoś tak się stało, że telewizji w ogóle nie oglądam. Do tego czasami nawet czytam komentarze pod wiadomościami – i jakoś tak się dzieje, że bardzo często widzę, jak ktoś wypowiada się przeciwko spożywaniu mięsa, promując, moim zdaniem zbyt agresywnie, wegetarianizm.

Postanowiłam również wypowiedzieć się w tej kwestii :) 

 Ci z Was, którzy już trochę czytali moich wpisów bądź przeczytali kurs (dostępny tutaj), nie będą zaskoczeni tym, iż stwierdzę, że sedno rzeczy leży w umiarze :) Tak to już bywa z większością rzeczy na tym świecie.


Na początek może zacznę od argumentów na nie:
  1.  Owszem, stwierdzono wyraźny związek pomiędzy spożywaniem czerwonego mięsa, a zachorowaniem na raka jelita grubego. Są silne przesłanki świadczące za tym, iż duże spożycie czerwonego mięsa przyczynia się również do powstania innych rodzajów raka. Prawdopodobnie odpowiedzialny za to jest hem, odpowiadający za czerwony kolor tego mięsa (więcej o tym na mojej stronie, w artykule na temat chlorofilu, polecam, jest tutaj
    2. Mięso produkowane na skalę przemysłową jest ubogie w wartości odżywcze, charakteryzuje się dużą dysproporcja kwasów omega-3 i omega-6 na niekorzyść tych pierwszych. Jak wiemy, ta dysproporcja sprzyja powstawaniu raka (więcej o tym we wpisie o kwasach omega). Dieta zwierząt hodowanych na skale przemysłową składa się między innymi z białka z proszku uzyskiwanego z padłych zwierząt i odpadów poubojowych, hormonów wzrostu, antybiotyków, kurczaki często dostają do tego arszenik, aby zabijać pasożyty żyjące w ich wnętrznościach. Jak wiele z tych rzeczy zostaje w ich mięsie i my z kolei to spożywamy, trudno powiedzieć. Jest to jednak mało apetyczna mieszanka, prawda? Podam tylko dwa skutki takiej diety zwierząt: choroba wściekłych krów jest spowodowana tym, że zwierzętom roślinożernym podaje się białko zwierzęce. A antybiotyki dodawane do ich paszy odpowiadają za rozwijanie się odpornych na nie szczepów bakterii, powstały już np. bakterię odporne na wankomycynę – a jest ona uważana za lekarstwo tzw. „ostatniej szansy”.

To są zaledwie dwa argumenty na nie, za to bardzo silne, powiedziałabym, że nie do zbicia. Zanim przejdę do argumentów na tak, przedstawię rozwiązanie tych problemów:
Ad. 1 Tygodniowo nie jedzmy więcej niż 200 gram czerwonego mięsa
Ad. 2 Kupujmy wyłącznie mięso pochodzące z hodowli ekologicznej. Mięsu i wędlinom z supermarketów mówmy „Nie”! :)

Teraz, czy mięso w ogóle ma coś pozytywnego? Oczywiście. Aczkolwiek poniższe punkty mają sens wyłącznie w przypadku mięsa pochodzącego właśnie z hodowli organicznych. 

   1.  Mięso jest źródłem wysokowartościowego białka – a ono jest takim naszym paliwem do życia.
   2. Poza tym dostarcza nam: żelazo, cynk (najwięcej wołowina i cielęcina) oraz witamin: B1, B2, B12 oraz PP (najwięcej zawiera jej mięso z kurczaka). 

    3. Podroby dostarczają nam selenu, który ma działanie antyrakowe – stymuluje komórki układu odpornościowego, w tym komórki NK. Ponadto zwiększa skuteczność antyutleniaczy.

Może dlatego większość dzieci tak uwielbia mięso – gdyż to właśnie dzieci (oraz kobiety w ciąży i miesiączkujące)  są najbardziej narażone na niedobory żelaza.
Reasumując – idealnym rozwiązaniem jest jedzenie mięsa dwa, góra trzy razy w tygodniu, na zmianę wołowego i drobiowego, oczywiście pochodzącego z hodowli ekologicznych. jedzenie wieprzowiny odradzam w ogóle: nie bez powodu w islamie i judaizmie nie wolno jeść wieprzowiny, a chrześcijanie tylko dlatego mogą jeść wieprzowinę, gdyż święty Paweł szerząc chrześcijaństwo głosił, iż „nowi” członkowie zboru nie muszą przestrzegać prawa mojżeszowego. Zapewniam Was, że Jezus nie miał w ustach wieprzowiny. A Pan Bóg nie zabrania nam czegoś dlatego, aby się nad nami znęcać, tylko dla naszego własnego dobra. 


Przy okazji dodam, że producenci mięsa i wędlin, takich przemysłowych doskonale żerują na naszej niewiedzy: wędliny i kiełbasy drobiowe składają się w większości z mięsa wieprzowego z dodatkiem drobiu albo tzw. MOMu, czyli mięsa oddzielonego mechanicznie – są to zmielone pozostałości po porcjowaniu kurczaka – kości, ścięgna, pazurki i takie tam. Paróweczki cielęce na ogół zawierają „aż” 7% cielęciny – reszta to oczywiście wieprzowina – najtańsze mięso. O konserwantach dodawanych do takich wędlin czy parówek już nawet nie wspominam, ale są na przykład takie urocze polifosforany, które blokują wchłanianie wapnia w organizmie. Bardzo wskazane zwłaszcza dla dzieci… (to było stwierdzenie ironiczne, gwoli ścisłości :) )

Kupując kilka razy mniej mięsa niż to robimy, będziemy mogli kupować mięso organiczne – bilans wyjdzie mniej więcej na zero.

poniedziałek, 6 lutego 2012

I pamiętaj, rusałko, że nie wolno polować na dziki

Proszę, nie myślcie, że zwariowałam. Myśl człowieka jest jak błyskawica, po pierwsze pędzi bardzo szybko, a skojarzenia prowadzą ją zaskakującymi, nagłymi zwrotami. W ten sposób od rozważań nad chlebem, poprzez literę E doszłam do tytułowych słów.
Ciekawa jestem, ile osób poznało, skąd pochodzą :)
Ostatnio mąż zarzucił mi, że zbyt częste odwoływanie się do „Harry’ego Pottera” może wzbudzać niechęć u sporej części potencjalnych czytelników tego bloga. Uznałam słuszność jego zarzutów i postanowiłam pohamować swoje zapędy w kierunku obrazowania moich słów scenkami z udziałem postaci z popkultury, choć nadal uważam, że takie rzeczy, stosowane wyłącznie w postaci anegdotki (nie używam przecież Harry’ego jako źródła wiedzy), są z pożytkiem dla treści. Przecież ten blog to nie elaborat naukowy, tylko – jak to określiłam w opisie – wiedza obiektywna w subiektywnej formie. W przyszłości postaram się jednakowoż ograniczać. Zbytnio drobiazgowa jednak nie będę :)
I cóż z tego, skoro po takim wstępie od razu przejdę do innej „literatury lekkiej” i to, bym powiedziała najlżejszej… No dobra, przyznaję się już – chodzi o komiks :)
Teraz – kto czytał „Kajka i Kokosza” ręka w górę!


Osobiście uważam tę serię komiksów za bardzo wartościową część polskiej, nazwę to ogólnie, twórczości. Jako dziecko zaczytywałam się nie tylko literaturą poważną (z całą pewnością zbyt poważną jak na swój wiek, nie ma co ukrywać), ale również takim „Kajkiem i Kokoszem”, który – nie waham się tego stwierdzić, nauczył mnie swoistego, charakterystycznego dla siebie i subtelnego poczucia humoru, i jest to jedna z rzeczy, która uratowała mnie od bycia przemądrzałą snobką (czyżby ktoś znalazł jakąś sprzeczność w tym zdaniu?)
Do tego, na koniec tych moich wyjaśnień (nie usprawiedliwień, w żadnym wypadku), dodam, że według mnie życia można uczyć się nie tylko z książek Tołstoja, ale również z komiksu. Jeśli tylko dążenie do wiedzy jest nadrzędną wartością, to uczyć można się ze wszystkiego. A teraz przechodzę do sedna :)
Kilka dni temu musiałam nagle i pośpiesznie zakończyć zakupy w obcym mi sklepie (te okoliczności zakupowe to efekt połączenia silnego mrozu i małego dziecka). Wsadziłam rękę do torebki foliowej, wzięłam chleb z najbliższej półki, który wyglądał tak jakoś ładnie i naturalnie, zauważyłam na naklejce, że jest to chleb słowiański i poleciałam do kasy zapominając już o reszcie listy zakupowej. 

W domu okazało się, że chleb skład ma bogaty, godny w istocie Słowian, może nawet Prasłowian. Pozwolę sobie go przepisać:
Mąka pszenna 37%, mąka żytnia 37%, woda, drożdże, sól, słód jęczmienny, zakwas żytni, kwasy E 270, E 260, stabilizator E 412, mąka sojowa, olej roślinny, emulgator E472e, środek do przetwarzania mąki E 300.

„Eeee…” pomyślałam. I zaraz potem: „I pamiętaj rusałko, że nie wolno polować na dziki”. Krótki ten dialog (tylko, że te dwa zdania, licząc „eee” za zdanie, powinny być w odwrotnej kolejności) pochodzi właśnie z „Kajka i Kokosza”. Nie pamiętam już, z której księgi, wiem, że rzecz dotyczyła tego, że Kapral chciał się pozbyć Hegemona, aby sam zostać hegemonem i wmówił Hegemonowi, który wypił jakąś czarodziejską miksturę, iż ów jest dzikiem, aby wysłać go do lasu. Sam przedstawił się jako rusałka. Hegemon zdążył odtruchtać do lasu, pozostawiając Kaprala błogim marzeniom, po czym niepodziewanie powrócił, palnął go w łeb i powiedział, unosząc palec do góry: „I pamiętaj rusałko, że nie wolno polować na dziki”. Zamroczony Kapral odpowiedział tylko: „Eeee….”

(a to Hegemon jako dzik odnosi się do ochrony przyrody)

I wszystko jasne, prawda? :)

Wracając do E. Tak ogólnie to one nas raczej straszą, prawda? I słusznie, gdyż spora część z nich to sztuczne, potencjalnie szkodliwe, konserwanty, emulgatory i inne ulepszacze. Ale niektóre E kryją zwyczajne, poczciwe rzeczy (np. E 100 to kurkuma). Dla przykładu rozszyfruję skład powyższego chleba:

E 270 to kwas mlekowy, używany w przemyśle spożywczym, jako środek konserwujący przeciw grzybom i drożdżom. Efektów ubocznych brak, aczkolwiek nie powinno się go podawać małym dzieciom, które mogą nie być w stanie go strawić (brak odpowiednich enzymów w przewodzie pokarmowym).


E 260 – kwas octowy lub inaczej etanowy. Jest to kwas naturalny – występuje we większości owoców, choć w przemyśle używa się oczywiście takiego wyprodukowanego sztucznie. Środek konserwujący przeciw bakteriom i grzybom. Często dodawany do majonezów, aby zapobiegać powstawaniu salmonelli. Nie stwierdzono efektów ubocznych.


E 412 – inaczej guma guar. Naturalny polisacharyd (czyli cukier złożony). Stosowany jako środek zagęszczający i stabilizator. W wysokich stężeniach może powodować wzdęcia (jak każdy polisacharyd).


E 472e – mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mono- i diacetylowinowym. Syntetyczne tłuszcze o składzie zbliżonym do naturalnego. Brak efektów ubocznych. Do wyprodukowania może być użyty tłuszcz wieprzowy.


E 300 – kwas askorbinowy, czyli witamina C. Jest stosowana jako „polepszacz wartości wypiekowej mąki”.  Nie oznacza, iż produkt to zawierający jest wzbogacony witaminą C :) Brak efektów ubocznych. 


Dla ścisłości – brak efektów ubocznych oznacza dokładnie tyle, ile: „nie stwierdzono występowania efektów ubocznych przy spożyciu danego składnika w ilościach stosowanych w przemyśle spożywczym”. Czyli jedząc tyle, ile tego nakładli do chleba, nie zrobimy sobie raczej krzywdy.
Niespecjalnie wiem, co powinnam dalej napisać. No, bo skoro nieszkodliwe, to czego ja się w ogóle czepiam? Czy spożywanie takich E zwiększa ryzyko zachorowania na raka? Nie, a dla ścisłości, nie stwierdzono, aby tak było. W większości to są substancje występujące naturalnie w przyrodzie, tylko syntetyczne, wyprodukowane przemysłowo. Niemniej jednak, słowiański, czy romański, ja wolę nie zjadać takiego chleba, jeśli mam wybór. Tak naprawdę sprowadza się to do pytania: po co mam to jeść, skoro tego wszystkiego być nie musi? O chlebie już pisałam kiedyś, a raczej o dawnym, prawdziwym chlebie i obecnie ogólnodostępnym produkcie chlebopodobnym, o tym, jak powinniśmy wybierać chleb, aby karmić nasze zdrowie, a nie nowotwory, we wrześniowym wpisie "chleb nasz powszedni". 


To nie jest błyskotliwa wypowiedź i szkodzą one, czy nie, ale kiedy widzę taką długą listę E na składzie produktu, to myślę sobie od razu: „Eeee….?”

środa, 1 lutego 2012

Opowiem Wam moją historię...

Dziś będzie o tym, w jaki sposób zaczął się mój romans z badaniami naukowymi nad naturalną prewencją i wspomaganiem leczenia raka. I o tym, jak bardzo twardogłowa jestem ;) Oczywiście będzie to prowadziło to pewnych wniosków :) I będzie też o kurkumie.

Zaczynając w ulubiony przez wszystkich polonistów sposób:


A więc, było to tak: mniej więcej 4 lata temu dowiedziałam się, że mój mąż ma zdiagnozowanego raka w ostatnim stadium, nieoperacyjnego. Potem, że będzie przechodził chemioterapię. Pierwsza wiadomość zbiła mnie z nóg, druga tylko przeraziła. Rokowania były bardziej niż kiepskie (dawano mu kilka tygodni życia), ale ja po prostu musiałam coś zrobić. Po pierwsze, nie mogłam uwierzyć, że jest tak źle, nie na zasadzie zaprzeczenia, ale dlatego, że jestem dzieckiem końca XX wieku i mam nieograniczoną wiarę w możliwości nauki. Jak to, mamy XXI wiek, a rak nadal stanowi takie śmiertelne zagrożenie? Nie może to być. Druga rzecz, bardzo bałam się chemioterapii: słyszałam o niej same negatywne rzeczy, że niszczy zdrowie, no i oczywiście włosy od niej wypadają (dziś wiem, że to jeden z tych „lepszych” skutków ubocznych, wtedy było to dla mnie nie wiadomo co)… Była pewna, że musi być inny, lepszy sposób. Tylko lekarze go nie proponują, bo - sama nie wiem dlaczego. Spiskowe teorie były zawsze bliskie mojej duszy. No i zaczęłam szukać tak zwanych terapii alternatywnych. 


Matko moja, jak pomyślę, ile czasu nad tym spędziłam, jak wnikliwie to wszystko analizowałam i – przede wszystkim – jak poważnie do tego pochodziłam, to ogarnia mnie zgroza przemieszana z rozbawieniem. A jak sobie przypomnę, ile razy budziła się we mnie nadzieja, że coś znalazłam, że tak, to może być to czego szukam, taka rozpaczliwa nadzieja, prawie pewność… A potem kubeł zimnej wody i taka zakamieniała rozpacz (zakamieniała na jakieś pół godziny mniej więcej). I szukanie dalej. Na wspomnienie tego z kolei budzi się we mnie zimna niechęć.


Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że przeanalizowałam wszystkie istniejące wtedy terapie alternatywne. Jestem typem naukowym, potrzebuję rzetelnego potwierdzenia empirycznego, aby uwierzyć, że coś jest skuteczne. Kontaktowałam się więc z producentami różnych cudownych specyfików i z twórcami różnych cudownych terapii. Większość prób kontaktu pozostała bez odzewu. Część odzewu była doskonale zakamuflowaną ofertą handlową, bardzo chwytającą za serce do tego. Kiedy nalegałam na udostępnienie mi wyników badań nad skutecznością danego specyfiku bądź terapii, kontakt urywał się bezpowrotnie. Dwie czy trzy odpowiedzi zawierały… hmm. Coś. Próbę przedstawienia czegoś jako wyniku badań naukowych bądź wynik końcowy analizy statystycznej, ale była to próba bardzo nieudolna. 


Jestem bardzo wytrwała, nawet to jeszcze mnie nie zniechęciło. Zaczęłam szukać tych informacji na własną rękę. Oczywiście od razu zwróciłam się w stronę bazy MedLinu - mojego dobrego przyjaciela ze studiów – zawiera ona artykuły naukowe z całego świata. I dopiero w tym punkcie moje poszukiwania nabrały sensu. Dopiero w tym momencie zaczęłam się uczyć. 


Po pierwsze szybko zrozumiałam, że lekarstwa na raka jednocześnie nie ma i jest. Nie ma – i prawdopodobnie nigdy nie będzie – cudownego specyfiku, który zażyjemy w dowolnym momencie choroby, chorując na dowolny rodzaj nowotworu i od tego na pewno wyzdrowiejemy. A jednocześnie – lekarstwa na raka cały czas już są. Mają różny stopień skuteczności. Są stosowane, udoskonalane, szuka się nowych. Praca nad tym cały czas trwa, powiedziałabym nawet, że wrze. Zrozumiałam, że od momentu zaobserwowania, że jakaś substancja ma działanie przeciwnotworowe do powstania leków opartych na mechanizmie jej działania bądź zawierającego ją czy też jej pochodne, bardzo długa i skomplikowana droga. Że właśnie różne rzeczy działają na różne rodzaje nowotworów. Że ze względu na swoje właściwości rak jest bardzo trudny do wyleczenia – jest to mniej banalne stwierdzenia, niż się wydaje. Że chirurgia, chemioterapia i radioterapia to obecnie najskuteczniejsze formy leczenia nowotworów. Zrozumiałam, że chorując na raka w zaawansowanym stadium, aby uratować życie, trzeba – na ogół, nie zawsze, zniszczyć sobie zdrowie. Dwa pierwsze stadia dają na ogół szanse powrotu do zupełnego zdrowia. Dowiedziałam i nauczyłam się mnóstwa rzeczy: w skrócie, że to wszystko jest bardzo skomplikowane. 


Pierwszą fazę leczenia prowadziła u nas wspaniała pani doktor, to ona uratowała mojemu mężowi życie. Kiedy on zapytał, czy może stosować jakieś dodatkowe środki walczące z rakiem (kiedy jeszcze wierzyłam, że znajdę coś takiego), odpowiedziała z uśmiechem: „Może Pan stosować wszystko co Pan chce, tak długo, jak Pan nie przerwie leczenia. Ale wszystko, co naprawdę leczy raka, dostanie Pan u nas za darmo”.
Jest to najlepsze podsumowanie, jakie mogłabym wymyślić. Ale napiszę jeszcze o kilku rzeczach :)


Bardzo duża część badań naukowych nad rakiem koncentruje się wokół nutraceutyków – czyli naturalnych produktów o właściwościach leczniczych. Obserwuje się, że np. dana społeczność ma w porównaniu z inną bardzo mało zachorowań na raka prostaty. Szuka się przyczyn, między innymi w sposobie życia, jedzenia. Odkrywa się, że jakaś substancja, którą spożywają, w badaniach in vitro, czyli laboratoryjnych prowadzi do apoptozy (obumarcia) komórek raka prostaty. I zaczyna się długa droga, w jaki sposób można to wykorzystać w leczeniu raka. Długa, skomplikowana droga, z wieloma zakrętami, z wieloma niewiadomymi, z wieloma rzeczami, których nie można wyjaśnić w żaden sposób (do czasu), na końcu której niekoniecznie czeka sukces, pomimo tak obiecujących wstępnych wyników. 


I teraz – jeśli chce się zmniejszyć ryzyko zachorowania na raka prostaty, warto spożywać tę substancję w taki sposób, w jaki robi to dana społeczność od setek, bądź nawet tysięcy lat. Czy to nas uchroni przed rakiem prostaty? Jeśli jesteśmy kobietą, to tak… Kiepski żart, przepraszam. Nie wiadomo i nikt nie może dać takiej gwarancji. Ale wyobraźmy sobie dwa zbiory ludzi: jest zbiór A – ludzie, którzy nie spożywają danej substancji – wśród nich zachorowalność na raka prostaty wynosi 12%. Zbiór B – ludzie, którzy spożywają daną substancję – wśród nich zachorowalność na raka prostaty wynosi 2%. W którym zbiorze ludzi wolisz być?


Do tego: chociaż nie ma tak, że jakaś rzecz działa na wszystkie rodzaje nowotworów, to bardzo rzadko bądź nigdy nie ma tak, że jakaś rzecz działa tylko na jeden rodzaj nowotworu. Zmieniając nasz styl życia, nasze przyzwyczajenia żywnościowe na zdrowsze (i naprawdę smaczniejsze), znacznie zmniejszamy ryzyko zachorowania na większość nowotworów. Jeśli mimo to zachorujemy, mamy większą szansę na wyleczenie, nasz guz będzie mniej złośliwy, a leczenie skuteczniejsze. Zmiana powinna być przy tym kompleksowa – nie tylko jeden czynnik. W internecie często spotyka się wiadomości: taka to a taka rzecz chroni przed rakiem. I faktycznie ma ona przeciwnowotworowe działanie, owszem. Ale nie chroni przed rakiem! Spożywając ją zmniejszymy u siebie ryzyko zachorowania na różne typy nowotworów. Tylko nie wierzmy w to, że jedząc daną rzecz, a nie zmieniając całej reszty naszych przyzwyczajeń, paląc, prowadząc siedzący tryb życia, jedząc dużo czerwonego mięsa, zanieczyszczonych produktów i rzeczy o wysokim indeksie glikemicznym, nie zachorujemy, bo ta rzecz nas ochroni. 


Do tego: żyjąc zdrowo – będziemy zdrowsi :) Nie tylko o prewencję nowotworów tu chodzi. Acha, no i będziemy szczuplejsi, to taki bonus do prowadzenia zdrowego trybu życia. Oczywiście polecam mój kurs – niejako podsumowanie mojej kilkuletniej pracy. Można go zamówić na mojej stronie – tutaj.


Ludzie pytają mnie, co sądzę o tej czy innej terapii leczenia, alternatywnej. I zawsze przypomina mi się dyskusja Hermiony z Xenofiliusem Lovegood z ostatniej części Harry’ego Pottera, kiedy powiedział jej, że nie jest nieinteligentna, ale ma ograniczony sposób myślenia. Na wszystko potrzebuje dowodów. 


Jemu jako argument „za” wystarczał fakt, że nikt nie udowodnił, że tak nie jest. W ten sposób można praktycznie o wszystkim powiedzieć, że jest możliwe. Ale ja jestem typem Hermiony  :) Jeśli nie udowodniono, że coś działa, to dla mnie jest to nieistotne. Nie mówię, że nie działa – nie wiem tego. Jest tyle naturalnych rzeczy, które nam pomagają, co jest rzetelnie udowodnione naukowo, że nie mam zamiaru tracić czasu na te rzeczy, co do których nie ma takich danych. Ogólnie, mówiąc szczerze, jestem przeciwna takim rzeczom. Wiem, jakie nadzieje budzą w ludziach. I jak bardzo boli zawiedziona nadzieja. A już stwierdzenie, że coś „leczy raka” to straszne, oburzające kłamstwo. Kiedy widzę coś takiego, od razu ogarnia mnie wściekłość na ludzi, którzy chcą zarobić na cudzym nieszczęściu. 

Opowiem jeszcze jedną historię, pokazującą wyraźnie, jak skomplikowana jest sprawa nutraceutyków i ich wpływu na raka: kiedy odkryto silne przeciwnowotworowe działanie kurkuminu (składnika kurkumy), szybko sprytni ludzie chcieli na tym zarobić – to natura;ne. Powstały tabletki z kurkumą. Ktoś zadał sobie trud, aby sprawdzić ich skuteczność i okazała się żadna. Wielkie zaskoczenie – przecież kurkumin działa antynowotworowo, to rzecz pewna i potwierdzona! Tak, tylko okazało się, że aby kurkumin mógł pokonać barierę jelitową, musi być połączony z tłuszczem i czymś ostrym – najlepiej papryką. W ten sposób Hindusi spożywają kurkumin od setek lat, w postaci curry, którą wraz z olejem dodają prawie do wszystkiego. A zachorowalność na różne rodzaje nowotworów mają kilkakrotnie niższą niż Amerykanie bądź mieszkańcy zachodniej Europy. 


No dobrze. Ponieważ nie mam pomysłu na jakieś błyskotliwe zakończenie, po prostu zakończę :)