wtorek, 29 maja 2012

Włos się jeży, czyli czy frytki to warzywo


Czasami, podczas karmienia młodszej włączam sobie telewizor – nie ma co ukrywać, trochę z nudów, a trochę, aby nie zasnąć (oczywiście, że naturalne karmienie dziecka jest pięknym przeżyciem i wzruszającym, ale ile godzin dziennie można się wzruszać? Czasami  mam dość). Na ogół oglądam programy kulinarne. Wczoraj, kiedy taki włączyłam, natrafiłam na program Jamiego Olivera. Lubię go za to, że stara się jak może, propagować zdrową, naturalną żywność, więc kiedy natrafiam na jego programy, to oglądam.  Ten, na który natrafiłam ostatnio, okazał się być lepszy niż najlepszy dramat, bo podczas oglądania go odczułam całą gamę emocji: od ciepłych wzruszeń, poprzez głębokie przerażenie, do wściekłości. A oto, o co się rozchodziło:

Jamie był w Stanach, gdzie starał się wprowadzać zmiany do sposobu karmienia uczniów w szkołach. Wydawać by się mogło, że wszyscy powinni się ucieszyć: przyjeżdża facet, poświęca nam czas, podaje gotowe rozwiązania na tacy, żeby nasze dzieci były zdrowsze. Otóż  nie. Przez cały czas trwania programu huczały mi w głowie słowa z dramatu „Choroba młodości” Ferdinanda Brucknera: „Co za głupota poświęcać swoje życie dla innych. Nawet, jeśli faktycznie możemy im pomóc, oni i tak woleliby zostać sami”.

Niestety, jest  to prawda, o której na własne skórze po wielokroć się przekonałam.

Dzieci w tej szkole, w której „toczyła się akcja”, czyli prawdopodobnie wszystkie dzieci w Stanach, dostawały na śniadanie pizzę. Na lunch smażone kawałki czegoś kurczakopodobnego i ziemniaki z proszku, czy też granulek albo frytki. Do tego smakowe mleko – owocowe bądź czekoladowe. Dostawały też do lunchu jakiś owoc, który - z reguły nienaruszony, bądź nadgryziony - lądował w koszu. Tym dzieciom dzień w dzień podawano śmieciowe jedzenie, przygotowywane z wysoce przetworzonej żywności. Kucharki uważały, że wszystko jest w porządku, bo np. głównym składnikiem takich nugetsów jest mięso – a to, że jest to MOM, oraz , że oprócz tego zawierają mnóstwo chemii, to już nieistotne. Ziemniaki z proszku jako główny składnik mają ziemniaki, więc też są w porządku – a to, że przetworzone milion razy, oraz – znowu z dodatkiem konserwantów i emulgatorów, o to mniejsza. To, że takie smakowe mleko zawiera więcej cukru niż najbardziej obrzydliwy słodki gazowany napój też nie jest ważne – w końcu zawiera mleko. Takie ziemniaki, bądź frytki są w Stanach uważane za warzywo. Jeśli dzieci dostają coś takiego na obiad, to znaczy, że dostały warzywa. 


Przerażeni? Jeśli nadal nie, to jeszcze dołożę.
Kiedy Jamie przygotował (pomimo oburzonych, obrażonych i wściekłych kucharek, które uważały, że robi niepotrzebne zamieszanie) zdrowy lunch, dzieci nie chciały go jeść. Nadmienię, że – chociaż tego nie próbowałam, to sądząc po składzie było więcej niż pyszne. Zabawnie wyglądało, kiedy sześciolatka, przepraszam za brutalne wyrażenie, ale szersza niż fotel, podeszła do kubła i chyba po raz pierwszy w życiu wyrzuciła prawie cały, niezjedzony lunch. Zabawnie znaczy w tym zdaniu – przerażająco.
To jeszcze nie wszystko – kiedy Jamie, próbując zachęcać dzieci do zdrowego żywienia, chciał z nimi porozmawiać o warzywach, okazało się, że ich w ogóle nie znają. Żaden z sześciolatków nie był w stanie nazwać nie tylko bakłażana czy papryki (co moja dwuletnia córka robi bezbłędnie), ale nawet pomidora czy ziemniaka. Nie wiedziały też, że to z ziemniaków robi się ich ukochane frytki.
Powiedzcie mi, co one w takim razie dostają w domu? Warzywa, których na oczy nie widziały?

Było jeszcze więcej takich przerażających rzeczy, nie będę opisywać wszystkiego, ale zapewniam, że włos mi się jeżył na głowie.

Nie ma wątpliwości, że to, co on im przygotowywał do jedzenia było nieporównywalnie smaczniejsze niż te ich zwykłe Fast foody. I to niezależnie od tego, jaki smak kto lubi. Po prostu te dzieci były przyzwyczajone do śmieciowego jedzenia i się od niego uzależniły. Gdyby przez trzy miesiąc jadły dzień w dzień wyłącznie zdrową żywność, to potem im by tamte złe rzeczy przestały smakować i nauczyłyby się doceniać bogactwo i różnorodność smaków prawdziwego jedzenia. Ale najpierw ich mózg musi się „oduzależnić” od tamtej trucizny. 


Nie rozumiem, jak takie rzeczy mogą się dziać. Karmienie dzieci takim jedzeniem z półproduktów, smażonym i opływającym cukrem bądź słodzikami, to prawie gwarantowane zapewnienie im otyłości, cukrzycy i raka. To nie są bzdury wyssane z palca, albo jakieś nawiedzone gadanie, tylko fakt. 


Jamie zaprowadził jedną rodzinę, jedzącą w taki typowy amerykański sposób, do lekarza i poprosił i ocenę ich stanu zdrowia. Lekarz powiedział matce wprost, że jej najstarszy syn znajduje się na progu zachorowania na cukrzycę, że jeśli nie zmieni trybu życia, przede wszystkim diety, to na nią zachoruje. A cukrzyca może oznaczać również ślepotę, impotencję, a przede wszystkim wcześniejszą śmierć. Powiedział, że jeśli chłopak będzie żyć tak, jak dotychczas, to prawdopodobnie umrze około trzydziestki.
Matka się popłakała, obiecała wprowadzić zmiany, a Jamie zaserwował chłopakowi kurs gotowania. 

Kilka osób mówi mi, że przesadzam, że nie chcę dawać mojemu dziecku gotowych rzeczy słodzonych. Że robię z igły widły i powinnam „wyluzować”. 

NIE!!!!

Jestem „wyluzowana”, ale nie będę szkodzić własnym dzieciom. Starsza od czasu do czasu dostaje kawałek czekolady – ciemnej, gorzkiej, zawierającej co najmniej 70% miazgi kakaowej. Kiedy jest „w gościach” pozwalam jej zjeść jakieś tam ciastka czy biszkopty. Ale nie będę jej dzień w dzień podawać: gotowych kaszek, zawierających cukier, smakowych jogurtów, zawierających cukier, bo zdrowe kości czy odporność zapewnia się INACZEJ. Nie będzie codziennie dostawać ciasteczek, choćby zawierały wyłącznie mąkę i wodę, i tylko odrobinę cukru. Nie będzie piła dosładzanych soków. NIE.
Jestem za nią odpowiedzialna i wiem, że i tak popełnię mnóstwo błędów, za które ona będzie płacić w przyszłości – to już tak jest, nie ma inaczej. Ale nie będę popełniać na niej zbrodni, jaką jest uzależnienie jej od cukru. Ja wiem, jak bardzo jest to groźne i jak koszmarne są tego konsekwencje. Znam wyniki dziesiątek badań na ten temat. Wiem jak wygląda życie cukrzyka i wiem, jak wygląda życie chorego na raka. Nie przyczynię się do tego, aby jej życie tak wyglądało. Przynajmniej nie świadomie. 

Zwłaszcza, że to nie jest konieczne. Powiedzcie mi, bo naprawdę tego nie rozumiem, po co kupować dziecku ciastko, kiedy można mu kupić jakiś pyszny owoc? Po co dawać mu słodki jogurt, kiedy może dostać naturalny, do którego możemy dodać  owoc i inne pyszne dodatki? Zajmie nam to jakieś 5 minut czasu więcej…

Rozumiem, że to, że ludzie tak beztrosko dają dzieciom te różne gotowe, dosładzane produkty wynika z tego, że nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Ja sobie zdaję z tego sprawę, bo „siedzę w tym” od lat. Dlatego, gdzie mogę i jak mogę, apeluję o zmianę stylu życia na zdrowszy, zwłaszcza, kiedy w grę wchodzą dzieci. 

Naprawdę nie jestem nawiedzoną wariatką. Nie chcę odbierać dzieciom różnych przyjemności dzieciństwa. Kiedy jest się dzieckiem wspaniale jest czasami objeść się słodyczami tak, że aż brzuszek rozboli. Moim dzieciom nie zabiorę tego. Ale co innego danie im takiej okazji raz, bądź dwa razy do roku, od jakiegoś dużego święta, a co innego dawanie im cukru bądź słodzików codziennie. To drugie jest naprawdę śmiertelnie groźne. 

A dziecku jest tak naprawdę obojętne, czy może całe wymorusać się jedzonym mango, czy mleczną czekoladą. 

Większość produktów dla dzieci niestety zawiera cukier i inne substancja słodzące. Np. taki jogurcik dla dzieci, szeroko reklamowany jako bardzo zdrowy i niemalże konieczny do prawidłowego ich rozwoju, zawiera prawie 13 gram cukru w każdych 100 gramach. Oprócz tego zawiera jeszcze bardziej szkodliwy syrop glukozowo-fruktozowy.
Producenci nie zawsze opisują cukier dodawany do ich produktów jako cukier. Chowają cukier pod takimi nazwami jak: maltoza, sacharoza, glukoza, karmel, a słodziki to między innymi: aspartam (najbardziej szkodliwy ze wszystkiego, unikajmy go jak ognia), sukraloza, sorbitol. 

A produkty smażone i frytki to temat na całą pracę doktorską. W skrócie – na ogół są rakotwórcze. Jeśli przygotujemy sobie frytki w domu, sami, z gotowych ziemniaków, w piekarniku, to wszystko w porządku i wtedy naprawdę mogą robić za warzywo. Ale jeśli kupujemy frytki na mieście, to jeśli one nie zawierają rakotwórczego akrylamidu (który powstaje podczas poddawania produktów skrobiowych obróbce termicznej w wysokiej temperaturze) to ja jestem cesarz chiński. 

Wracając jeszcze do Brucknera – owszem, to głupota poświęcać życie dla innych. Ale głupota jest nieuleczalna i nic nie poradzę, że na nią cierpię. Dla mnie to stanowi o sensie życia (nie głupota, tylko służba innym :)). Dlatego nie będę zwracać uwagi na niechęć i obraźliwe słowa, nadal będę walczyć o zdrowie dla innych. Czemu? Dlaczego mi tak na tym zależy? Nie wiem. Ale tak już jest. 

Zmiana naszego stylu życia na zdrowszy naprawdę nie jest trudna. Powoli, małymi kroczkami możemy dojść do tego, że nasze menu będzie przeciwnowotworowe. Oczywiście polecam mój kurs :)

Będzie dobrze, zawsze jest dobra chwila na to, aby zacząć rakowi odbierać punkty i dodawać je swojemu zdrowiu.

6 komentarzy:

  1. Trafiłam tu przypadkiem, ale chyba się wciągnę. Mam to samo, to znaczy sześcioletniego brzdąca, którego jak mogę staram się uchronic przed śmieciowym jedzeniem. Jestem na tym etapie, który jeszcze przed Tobą: Franek chodzi do przedszkola oraz ogląda telewizję i jest w okresie kolejnego buntu, czyli wszystko odwrotnie niż mówią dorośli. Ja staram się odżywiac go zdrowo, ale cóż z tego, kiedy jakiś debil w telewizji wmawia mu, że Bakuś czy inne badziewie jest takie pyszne i - o zgrozo - zdrowe?! A koledzy obżerają się chipsami, chrupkami, żłopią colę i oranżady?! Moje dziecko jest fanem kiełbasy (wędlin nie tyka na szczęście), dojrzewam więc powoli do robienia kiełbasy osobiście. Warzywa jada fanaberyjnie, chociaż jest nimi karmiony od zawsze (ale on ma grupę krwi 0, tacy w ogóle są bardziej "mięsni"). Chciałam Cię zpytac natomiast co sądzisz o stewii? Dużo szumu na jej temat ostatnio, nawet kupiłam i Franek polubił, a fama niesie, że ona chroni przed próchnicą. No i czym konserwowac domowe soki i dżemy, jeśli nie cukrem? Mam trochę własnych owoców, przetwarzam je co roku i cukier byc musi. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem, że im dalej w las tym trudniej żywić dzieci zdrowo, zwłaszcza w dzisiejszych czasach :) Moja dwulatka np. dziś nie zjadła śniadania, bo - chciała ciastko. Wczoraj goście przynieśli ciastka, wiec widziała, że są w domu. I tak, ja na ciastko - nie, a ona na śniadanie - nie. Więc chodzi głodna do obiadu, ratuje się podgryzaniem orzechów.
    Co do stewii, to znam wyłącznie pozytywne wyniki badań nad nią i jej składnikami, zwłaszcza, jeśli chodzi o regulowanie poziomu cukru (szuka się obecnie zastosowania różnych jej "części składowych" w leczeniu cukrzycy). Co do próchnicy - to na razie nic nie wiem na ten temat, ale z całą pewnością stewia do słodzenia jest idealna.
    Zgadzam się z tym, że do własnych przetworów owocowych cukier jest potrzebny. nie można zaprzeczyć temu, że cukier jest niezdrowy i byłoby idealnie, gdybyśmy go w ogóle nie jedli. Ale według mnie nie warto rezygnować z niego całkowicie, jeśli jest to dla nas trudne bądź nieprzyjemne. Na własnym przykładzie - u mnie w domu cukier jest i go używam - nie na co dzień, ale np. do pieczenia. Ponieważ ogólnie u mnie w domu żyje się zdrowo, to takie małe odskoki w drugą stronę uważam za nic złego. Oczywiście nie mogę namawiać do spożywania cukru, ale zawsze staram się podkreślać, że najgorsze jest jego regularne spożywanie, a takie od czasu do czasu nie powinno nam zaszkodzić, jeśli zachowujemy pozostałe zasady zdrowego życia.
    Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję podejścia :) Popierwam w pełni. Zapraszam na tą stronę może się Ci do czegoś przydać :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję :) Niestety, ta strona nie chce mi się otworzyć. Mogę prosić o cały adres?

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj,
    przeczytalam na razie ten jeden artykuł - ale widzę, że chętnie wezmę się za resztę- w wolnym czasie :)
    Tez mam dwoje dzieci - 2 i 9 lat.
    Od pół roku przeprowadzam rewolucję kulinarną - już mnostwo zrobilam, sporo jeszcze przede mna :)
    Przetwory zrobiłam niedawno z ksylitolem (cukrem brzozowym)- na 4kg moreli dalam 250gr ksylitolu. Do tego trochę soku z cytryny. Wyszły pyszne! Sliwki mialam kwaśne, więc więcej dodałam tego cukru brzozowego - wyszło świetnie.
    Dopiero zaczełam pisac swojego bloga, ale stopniowo znajdzie się tam wiecej zdrowych przepisow: http://projektnr5.pl
    To szokujące co napisałaś o dzieciach co nie znają warzyw :/

    OdpowiedzUsuń
  6. Odnosnie tego akrylamidu-ogldalam osttnio wywid z Katrzyna Bosacka i wlsnie mowilaa o ziemniach opiekanych,nie tylko frytkach,szczegolnie z brazowa skorka, akrylamid jak twierdzi jest rowniez w chlebie,szczegolnie w przypieczonej skorce,odkryli go takze w owocach.Jestem przerazona,substancja ta powstje w temp powyzej 120 stopni celsjusza,czyli piekac sama chleb czy nawet ciastk w temp 180 stopni funduje sobie poprostu raka,czesto robie kotlety z kasz zapiekane a i tu tez powstaje.Nie ma juz bezpieczego jedzenia

    OdpowiedzUsuń