Czasami, podczas karmienia młodszej włączam sobie telewizor –
nie ma co ukrywać, trochę z nudów, a trochę, aby nie zasnąć (oczywiście, że
naturalne karmienie dziecka jest pięknym przeżyciem i wzruszającym, ale ile
godzin dziennie można się wzruszać? Czasami
mam dość). Na ogół oglądam programy kulinarne. Wczoraj, kiedy taki
włączyłam, natrafiłam na program Jamiego Olivera. Lubię go za to, że stara się
jak może, propagować zdrową, naturalną żywność, więc kiedy natrafiam na jego
programy, to oglądam. Ten, na który
natrafiłam ostatnio, okazał się być lepszy niż najlepszy dramat, bo podczas
oglądania go odczułam całą gamę emocji: od ciepłych wzruszeń, poprzez głębokie
przerażenie, do wściekłości. A oto, o co się rozchodziło:
Jamie był w Stanach, gdzie starał się wprowadzać zmiany do
sposobu karmienia uczniów w szkołach. Wydawać by się mogło, że wszyscy powinni
się ucieszyć: przyjeżdża facet, poświęca nam czas, podaje gotowe rozwiązania na
tacy, żeby nasze dzieci były zdrowsze. Otóż
nie. Przez cały czas trwania programu huczały mi w głowie słowa z
dramatu „Choroba młodości” Ferdinanda Brucknera: „Co za głupota poświęcać swoje
życie dla innych. Nawet, jeśli faktycznie możemy im pomóc, oni i tak woleliby
zostać sami”.
Niestety, jest to
prawda, o której na własne skórze po wielokroć się przekonałam.
Dzieci w tej szkole, w której „toczyła się akcja”, czyli
prawdopodobnie wszystkie dzieci w Stanach, dostawały na śniadanie pizzę. Na
lunch smażone kawałki czegoś kurczakopodobnego i ziemniaki z proszku, czy też
granulek albo frytki. Do tego smakowe mleko – owocowe bądź czekoladowe.
Dostawały też do lunchu jakiś owoc, który - z reguły nienaruszony, bądź
nadgryziony - lądował w koszu. Tym dzieciom dzień w dzień podawano śmieciowe
jedzenie, przygotowywane z wysoce przetworzonej żywności. Kucharki uważały, że
wszystko jest w porządku, bo np. głównym składnikiem takich nugetsów jest mięso
– a to, że jest to MOM, oraz , że oprócz tego zawierają mnóstwo chemii, to już
nieistotne. Ziemniaki z proszku jako główny składnik mają ziemniaki, więc też
są w porządku – a to, że przetworzone milion razy, oraz – znowu z dodatkiem
konserwantów i emulgatorów, o to mniejsza. To, że takie smakowe mleko zawiera
więcej cukru niż najbardziej obrzydliwy słodki gazowany napój też nie jest
ważne – w końcu zawiera mleko. Takie ziemniaki,
bądź frytki są w Stanach uważane za warzywo. Jeśli dzieci dostają coś
takiego na obiad, to znaczy, że dostały warzywa.
Przerażeni? Jeśli nadal nie, to jeszcze dołożę.
Kiedy Jamie przygotował (pomimo oburzonych, obrażonych i
wściekłych kucharek, które uważały, że robi niepotrzebne zamieszanie) zdrowy
lunch, dzieci nie chciały go jeść. Nadmienię, że – chociaż tego nie próbowałam,
to sądząc po składzie było więcej niż pyszne. Zabawnie wyglądało, kiedy sześciolatka,
przepraszam za brutalne wyrażenie, ale szersza niż fotel, podeszła do kubła i
chyba po raz pierwszy w życiu wyrzuciła prawie cały, niezjedzony lunch.
Zabawnie znaczy w tym zdaniu – przerażająco.
To jeszcze nie wszystko – kiedy Jamie, próbując zachęcać
dzieci do zdrowego żywienia, chciał z nimi porozmawiać o warzywach, okazało
się, że ich w ogóle nie znają. Żaden z sześciolatków nie był w stanie nazwać
nie tylko bakłażana czy papryki (co moja dwuletnia córka robi bezbłędnie), ale
nawet pomidora czy ziemniaka. Nie wiedziały też, że to z ziemniaków robi się
ich ukochane frytki.
Powiedzcie mi, co one w takim razie dostają w domu? Warzywa,
których na oczy nie widziały?
Było jeszcze więcej takich przerażających rzeczy, nie będę opisywać
wszystkiego, ale zapewniam, że włos mi się jeżył na głowie.
Nie ma wątpliwości, że to, co on im przygotowywał do
jedzenia było nieporównywalnie smaczniejsze niż te ich zwykłe Fast foody. I to
niezależnie od tego, jaki smak kto lubi. Po prostu te dzieci były
przyzwyczajone do śmieciowego jedzenia i się od niego uzależniły. Gdyby przez
trzy miesiąc jadły dzień w dzień wyłącznie zdrową żywność, to potem im by tamte
złe rzeczy przestały smakować i nauczyłyby się doceniać bogactwo i różnorodność
smaków prawdziwego jedzenia. Ale najpierw ich mózg musi się „oduzależnić” od
tamtej trucizny.
Nie rozumiem, jak takie rzeczy mogą się dziać. Karmienie dzieci
takim jedzeniem z półproduktów, smażonym i opływającym cukrem bądź słodzikami, to
prawie gwarantowane zapewnienie im otyłości, cukrzycy i raka. To nie są bzdury
wyssane z palca, albo jakieś nawiedzone gadanie, tylko fakt.
Jamie zaprowadził jedną rodzinę, jedzącą w taki typowy
amerykański sposób, do lekarza i poprosił i ocenę ich stanu zdrowia. Lekarz
powiedział matce wprost, że jej najstarszy syn znajduje się na progu
zachorowania na cukrzycę, że jeśli nie zmieni trybu życia, przede wszystkim
diety, to na nią zachoruje. A cukrzyca może oznaczać również ślepotę,
impotencję, a przede wszystkim wcześniejszą śmierć. Powiedział, że jeśli
chłopak będzie żyć tak, jak dotychczas, to prawdopodobnie umrze około
trzydziestki.
Matka się popłakała, obiecała wprowadzić zmiany, a Jamie
zaserwował chłopakowi kurs gotowania.
Kilka osób mówi mi, że przesadzam, że nie chcę dawać mojemu
dziecku gotowych rzeczy słodzonych. Że robię z igły widły i powinnam „wyluzować”.
NIE!!!!
Jestem „wyluzowana”, ale nie będę szkodzić własnym dzieciom.
Starsza od czasu do czasu dostaje kawałek czekolady – ciemnej, gorzkiej,
zawierającej co najmniej 70% miazgi kakaowej. Kiedy jest „w gościach” pozwalam
jej zjeść jakieś tam ciastka czy biszkopty. Ale nie będę jej dzień w dzień
podawać: gotowych kaszek, zawierających cukier, smakowych jogurtów,
zawierających cukier, bo zdrowe kości czy odporność zapewnia się INACZEJ. Nie
będzie codziennie dostawać ciasteczek, choćby zawierały wyłącznie mąkę i wodę, i
tylko odrobinę cukru. Nie będzie piła dosładzanych soków. NIE.
Jestem za nią odpowiedzialna i wiem, że i tak popełnię
mnóstwo błędów, za które ona będzie płacić w przyszłości – to już tak jest, nie
ma inaczej. Ale nie będę popełniać na niej zbrodni, jaką jest uzależnienie jej
od cukru. Ja wiem, jak bardzo jest to groźne i jak koszmarne są tego
konsekwencje. Znam wyniki dziesiątek badań na ten temat. Wiem jak
wygląda życie cukrzyka i wiem, jak wygląda życie chorego na raka. Nie przyczynię
się do tego, aby jej życie tak wyglądało. Przynajmniej nie świadomie.
Zwłaszcza,
że to nie jest konieczne. Powiedzcie mi, bo naprawdę tego nie rozumiem, po co
kupować dziecku ciastko, kiedy można mu kupić jakiś pyszny owoc? Po co dawać mu
słodki jogurt, kiedy może dostać naturalny, do którego możemy dodać owoc i inne pyszne dodatki? Zajmie nam to
jakieś 5 minut czasu więcej…
Rozumiem, że to, że ludzie tak beztrosko dają dzieciom te
różne gotowe, dosładzane produkty wynika z tego, że nie zdają sobie sprawy z
powagi sytuacji. Ja sobie zdaję z tego sprawę, bo „siedzę w tym” od lat. Dlatego,
gdzie mogę i jak mogę, apeluję o zmianę stylu życia na zdrowszy, zwłaszcza,
kiedy w grę wchodzą dzieci.
Naprawdę nie jestem nawiedzoną wariatką. Nie chcę odbierać
dzieciom różnych przyjemności dzieciństwa. Kiedy jest się dzieckiem wspaniale
jest czasami objeść się słodyczami tak, że aż brzuszek rozboli. Moim dzieciom
nie zabiorę tego. Ale co innego danie im takiej okazji raz, bądź dwa razy do
roku, od jakiegoś dużego święta, a co innego dawanie im cukru bądź słodzików
codziennie. To drugie jest naprawdę śmiertelnie groźne.
A dziecku jest tak naprawdę obojętne, czy może całe
wymorusać się jedzonym mango, czy mleczną czekoladą.
Większość produktów dla dzieci niestety zawiera cukier i
inne substancja słodzące. Np. taki jogurcik dla dzieci, szeroko reklamowany jako
bardzo zdrowy i niemalże konieczny do prawidłowego ich rozwoju, zawiera prawie
13 gram cukru w każdych 100 gramach. Oprócz tego zawiera jeszcze bardziej
szkodliwy syrop glukozowo-fruktozowy.
Producenci nie zawsze opisują cukier dodawany do ich produktów
jako cukier. Chowają cukier pod takimi nazwami jak: maltoza, sacharoza,
glukoza, karmel, a słodziki to między innymi: aspartam (najbardziej szkodliwy
ze wszystkiego, unikajmy go jak ognia), sukraloza, sorbitol.
A produkty smażone i frytki to temat na całą pracę
doktorską. W skrócie – na ogół są rakotwórcze. Jeśli przygotujemy sobie frytki
w domu, sami, z gotowych ziemniaków, w piekarniku, to wszystko w porządku i
wtedy naprawdę mogą robić za warzywo. Ale jeśli kupujemy frytki na mieście, to
jeśli one nie zawierają rakotwórczego akrylamidu (który powstaje podczas
poddawania produktów skrobiowych obróbce termicznej w wysokiej temperaturze) to
ja jestem cesarz chiński.
Wracając jeszcze do Brucknera – owszem, to głupota poświęcać
życie dla innych. Ale głupota jest nieuleczalna i nic nie poradzę, że na nią
cierpię. Dla mnie to stanowi o sensie życia (nie głupota, tylko służba innym :)).
Dlatego nie będę zwracać uwagi na niechęć i obraźliwe słowa, nadal będę walczyć
o zdrowie dla innych. Czemu? Dlaczego mi tak na tym zależy? Nie wiem. Ale tak
już jest.
Zmiana naszego stylu życia na zdrowszy naprawdę nie jest
trudna. Powoli, małymi kroczkami możemy dojść do tego, że nasze menu będzie
przeciwnowotworowe. Oczywiście polecam mój kurs :)
Będzie dobrze, zawsze jest dobra chwila na to, aby zacząć
rakowi odbierać punkty i dodawać je swojemu zdrowiu.