wtorek, 15 stycznia 2013

Zegar tyka...



Nie chodzi mi o starzenie się :)
 
Mam w domu taki zegar, który pędzi jak mały parowozik – jego sekundowa wskazówka  porusza się jakieś dziesięć razy w ciągu sekundy. I ja czuję się, jak ten zegar: szybko, szybciej, zrobić jak najwięcej… Wolałabym, żebym ja mogła się poruszać dwa razy szybciej, a zegary dwa razy wolniej… I cały czas te wyrzuty sumienia, że nie poświęcam dzieciom tyle czasu, ile potrzebują, a i tak nic nigdy nie jest zrobione, jak należy. I żal mi każdej sekundy straconego czasu, kiedy muszę na coś czekać. Myślę sobie, że tu stracona minuta, tam dwie, tu pół minuty i już mogłabym w tym czasie zrobić coś pożytecznego.


Brzmi znajomo?

Dziwne to właściwie trochę. Bo to, że świat dzisiaj pędzi o wiele szybciej, niż kiedyś, to fakt. Kiedyś żyło się jakoś wolniej, a przecież było dużo więcej do zrobienia. Kiedy sobie pomyślę, że mam tyle ułatwień w życiu, jak by to miało wyglądać bez pralki, kuchenki, zmywarki, prysznica, blendera, odkurzacza, lodówki, zamrażarki, samochodu czy też autobusu, sztucznych pieluch, to zgroza mnie ogarnia. Jak te kobiety dawały kiedyś radę?!? Zupełnie sobie nie wyobrażam, że miałabym np. wcisnąć w mój dzień codzienne pranie i prasowanie jakichś 40 pieluch. No nie, doba ma tylko 24 godziny, a czasami trzeba jednak spać. Choć trochę.

No wiec nasze babki miały jeszcze więcej pracy niż my i to cięższej (tak wiem, większość z nas pracuje zawodowo, ale prawda jest taka, że praca zawodowa przy zajmowaniu się domem i dziećmi to czysty relaks. Proszę się nie oburzać, tylko zapytać kogokolwiek, kto doświadczył jednego i drugiego, odpowiedź jest jedna. Może i są prace równie wyczerpujące psychicznie, np. kontroler lotów -  fizycznie już nie, ale i tak, nawet w takiej pracy ma się przynajmniej prawo do przerwy, w czasie której można spokojnie zjeść posiłek, bez wierzgającego w rękach niemowlęcia i prowadzenia negocjacji z drugim dzieckiem na temat jedzenia warzyw. Albo można iść do toalety bez słuchania wrzasków uwięzionego w kojcu malca i drugiego stukającego w drzwi „puk puk, mamo, to ja!”. I jeszcze dbają o to, abyś się wysypiał) i jakoś tak nie walczyły z zegarem, jak my. Czasu nie ma, nie ma i już.

Dygresje i rozważania filozoficzne na bok. Czasu nie ma, a zdrowe życie wymaga od nas dodatkowych jego  nakładów i trzeba to jakoś pogodzić. W jednej windzie znalazłam doskonały napis reklamowy jakiejś siłowni czy czegoś takiego: kto nie ma czasu na zdrowe życie, będzie musiał znaleźć czas na choroby. Taka prawda.
Być może na spokojnej emeryturze uda nam się zwolnić. Przygotowywać prawdziwe „slow food”, wysypiać się, uprawiać jogę godzinami i inne takie, ale aby mieć taką spokojną (czyli bez chorób) emeryturę, musimy do niej dotrwać w zdrowiu. Czyli różnymi szybkimi sztuczkami postarać się żyć zdrowiej. Oczywiście, nie będę sobie odbierać chleba, szczegóły na ten temat są w kursie  :)

Ale pomyślałam, że dla tych najbardziej zabieganych podam przykłady, jak bez żadnych nakładów czasowych uczynić nasze śniadanie zdrowym i antynowotworowym.

Na śniadania zasadniczo jemy albo coś w rodzaju płatków z dodatkiem mlecznym, albo kanapki. Rada dla tych pierwszych:

Na poziomie zakupów: NIE kupujemy gotowych mieszanek śniadaniowych. Oczywiście możemy poświęcić czas i posprawdzać dokładnie skład i wybrać takie, które nie będą zawierały tony cukru. Rozwiązanie czasochłonne. Rozwiązanie NIEczasochłonne: zamiast gotowych płatków śniadaniowych bierzemy płatki owsiane, możemy również sięgnąć po różne dodatki, typu rodzynki, suszone daktyle itp., w żadnym wypadku nie brać kandyzowanych owoców (zawsze mają dużo cukru).

Na poziomie przygotowania:  wieczorem, przed pójściem spać nasypujemy do miseczki płatków owsianych, zalewamy wrzącą wodą na tyle, aby je zakryć i zostawiamy. Rano dolewamy mleka albo wody, aby uzyskać gęstość, jaką lubimy i możemy dosypać, co chcemy. Jeśli chcemy, aby owsianka była słodka, dodajemy syrop z agawy (obecnie można go dostać chyba już we wszystkich supermarketach) albo ksylitol. I mamy super zdrowe śniadanie.


Rada dla tych, którzy wolą kanapki. 

Na poziomie zakupów: nie kupujemy białego chleba ani bułek, tylko sięgamy po chleb pełnoziarnisty (sprawdźmy, jeśli to możliwe, jego skład. O chlebie więcej we wpisie „Chleb nasz powszedni”). Ideałem byłoby, gdybyśmy kupili masło organicznie, zamiast zwykłego. Omijamy stoisko z wędlinami. Kupujemy żółty ser, białe serki naturalne, rybki w puszce (mogą być w oleju, tylko ważne, aby był to olej rzepakowy, albo oliwa z oliwek, a nie słonecznikowy). 


Na poziomie przygotowania: w domu smarujemy chleb powyższymi dodatkami, z rybek możemy przyrządzić pyszne pasty (jej różnorodność smakowa zależy od tego, ile czasu mamy, jeśli w ogóle, to wystarczy je rozgnieść widelcem z przyprawami).

To taka mini ściąga. Jak widać, aby uczynić nasze śniadanie zdrowym, nie potrzebujemy w ogóle nadkładać czasu. Zmiana wydaje się niewielka, ale efekt jest wielki. 

Trzy najważniejsze przykazania śniadaniowe:

1    Nie kupujemy gotowych „płatków - mieszanek śniadaniowych”, chyba, że sprawdziliśmy skład i wiemy, że nie zawierają dodatku cukru 
2.      Nie kupujemy wędlin. W OGÓLE 
3.    Nie kupujemy białego pieczywa (no, od święta można, byle nie na co dzień). Kupujemy tzw. ciemne, a najlepiej pełnoziarniste.

Skoro zaoszczędzamy na wędlinach, to może uda się kupować przetwory mleczne pochodzenia organicznego? Naprawdę warto wprowadzić taką zmianę. I to bardzo.

Dziś udało mi się wygrać z zegarem i po dłuuugiej przerwie, zamieścić post… jakie szczęście! Mam nadzieję, że to początek lepszego i z powrotem uda mi się zamieszczać wpisy regularnie.

A ten zegar mi tyka i tyka, i powoli doprowadza mnie do szału. Chyba mu wykręcę tą sekundową wskazówkę. On się nade mną tyle znęcał, teraz ja się poznęcam nad nim (oczywiście, jeśli znajdę czas, żeby to zrobić…)