środa, 28 marca 2012

Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to Supermysz!!!

Opowiem Wam prawdziwą historię. Zaczynam od takiego zapewnienia, bo historia brzmi bardzo fantastycznie.
A było to tak: za górami, za lasami i za jednym oceanem, na uniwersytecie Wake Forest w Karolinie Północnej jeden naukowiec zajmował się badaniem – niespodzianka , wcale nie zajmował się rakiem. Badał metabolizm tłuszczów. Do tych badań jednakowoż używał komórek najbardziej złośliwego raka na świecie, szczepu mięsaka pochodzącego od jednej szwajcarskiej myszy. Komórki tego nowotworu są hodowane masowo i używane w badaniach nad rakiem na całym świecie. Umożliwia to ujednolicenie jednej zmiennej w badaniach, a także znacznie przyspiesza wszystko: po wstrzyknięciu myszy tych komórek (nazywają się S180) namnażają się tak szybko, że w ciągu 10 godzin masa guza się podwaja.
Wracając do naszego naukowca (a nazywa się on Zheng Cui). Wszystkie „jego” myszy miały wstrzykniętą taką samą ilość komórek S180, a ilość ta powodowała śmierć myszy w ciągu dwóch tygodni. Tymczasem jedna z myszy, mysz numer 6 - nie zachorowała. Było to, delikatnie mówiąc, bardzo dziwne. Nasz naukowiec zwiększył ilość wstrzykiwanych komórek S180. Nie pomogło, a raczej nie zaszkodziło :) Znowu zwiększył „dawkę”. Zaczął sam osobiście wstrzykiwać myszy komórki S180, podejrzewając, że może jego asystentka robi jakiś błąd. Bez zmian, mysz zdrowa. I znowu biednej „szóstce” zwiększano dawki komórek S180. Na końcu dostała tysiąc razy więcej komórek S180 niż to było w standardowej procedurze – i nadal mysz nie zachorowała! A minęło już 8 (słownie: osiem) miesięcy. Dla myszy to bardzo dużo. 


Profesor był wstrząśnięty. Odkrył stworzenie, które ma naturalną odporność na raka! Oczywiście od razu pojawił się problem, jak powtórzyć sukces. Doktor Zheng Cui początkowo rozważał możliwość zapisania DNA „szóstki”, sklonowanie (był rok 1999), ale ostatecznie zdecydował się na zwykłe rozmnożenie :) I zaczął badać wnuki myszy numer 6. Okazało się, że połowa z nich wykazuje taką samą naturalną odporność na raka. Wnuki szóstki były w stanie znieść wstrzyknięcie takiej ilości komórek mięsaka, która odpowiadała 10% masy ich ciała. To tak, jakby człowiekowi wstrzyknięto jakieś 7 kilogramów komórek rakowych!
Ale potem przestało być tak różowo i chmury przysłoniły słońce…


Doktor Zeng Cui musiał wyjechać służbowo na kilka miesięcy. Po powrocie stwierdził, że wszystkie myszy są chore.  Każda jedna. Wyobrażacie sobie, jak się poczuł?
Zaczął się zastanawiać, gdzie popełnił błąd i przestał zaglądać do laboratorium. Wiadomo było, że żadna mysz nie przeżyje miesiąca. I gdy w końcu po tych czterech tygodniach poszedł do laboratorium, stwierdził, że faktycznie… myszy są zdrowe!!
Otrząsnął się z tego kolejnego wstrząsu i zaczął zastanawiać, o co tu biega?!?!
Trochę dodatkowych badań wyjaśniło sprawę. Okazuje się, że myszy, tak jak ludzie, mają taki „czasowy spadek odporności”. U ludzi występuję on około 50 roku życia, u myszy w wieku 6 miesięcy. Toteż, kiedy wnuki myszy numer 6 osiągnęły ten wiek, zachorowały. Po dwóch tygodniach (co u człowieka odpowiada jakimś 2 latom) układ odpornościowy myszy zaczął z powrotem reagować, guzy dosłownie malały w oczach i w ciągu 24 godzin (miesiąc, dwa u człowieka) zniknęły.
Uff, nie wiem, jak wy, ale ja zawsze, chociaż znam te dane na pamięć, muszę w tym momencie odpocząć, bo te wstrząsy doktora Cui przeżywam na nowo.
A teraz wyobraźcie sobie pole bitwy, bo tak to wygląda, kiedy komórki odpornościowe , w tym te nasze dumdumy, znaczy rekiny, komórki NK, walczą z komórkami raka.
Podaję link do filmu, gdzie możecie to zobaczyć na własne oczy: jest tutaj Jak również doktora Zheng Cui i supermyszy :) Niestety, film jest po angielsku, ta część pod mikroskopem pokazuje walkę komórek odpornościowych z rakiem. Komórka raka jest wskazana strzałką.
Doktor Zheg Cui sformułował hipotezę, popartą już  w pewnym stopniu badaniami, że również u ludzi, jakieś 10 do 15% populacji wykazuje naturalną odporność na raka.
Jest to dość optymistyczne, prawda? I wiele tłumaczy, w tym takie różne cudowne wyleczenia, kiedy rak niby to cofnął się samoistnie. Bzdura, rak się nie cofa sam z siebie, to nie jest miłosierne zwierzątko, został po prostu zniszczony przez NASZ układ odpornościowy. Niestety, nie powinniśmy liczyć na to, że to właśnie my jesteśmy Supermyszą. Napisałam o tym wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, aby znowu przypomnieć Wam o potędze naszego układu odpornościowego. Jak widać – nie ma dla niego granic ni kordonów. Ale jeśli nie należymy do tych szczęśliwych 10 – 15% z takim naturalnie wszechpotężnym układem odpornościowym, to musimy sami o niego zadbać! A dba się o niego przede wszystkim ruchem, potem ruchem, następnie ruchem, a w dalszej kolejności odpowiednią dietą (oczywiście polecam w tej kwestii mój kurs… :)) oraz odpowiednim psychicznym nastawieniem do życia.
Powód drugi – niech żywi nie tracą nadziei. Bo czy jesteśmy taką Supermyszą czy nie… jeśli zachorujemy bądź zachorowaliśmy na raka około 50 roku życia, to pamiętajmy, że za kilka lat nasz system odpornościowy będzie silniejszy i będzie lepiej walczył z rakiem. I oczywiście zróbmy wszystko, aby go wspomóc.

wtorek, 13 marca 2012

Wpuszczają nas w maliny...

Istnieje w Polsce takie zjawisko, nad którym się od dawna zastanawiam i którego jakoś nikt na razie nie mógł mi wytłumaczyć. Może ktoś z Was wie, czemu tak jest? Zaraz wyjaśnię, o co mi chodzi.
Malina jest w Polsce owocem dość popularnym, prawda? Kto ma działkę lub ogródek (ech, jak ja mu zazdroszczę…) ten na ogół ma kilka krzaczków malin. Dlaczego więc ceny malin i to w sezonie, nie są małe? Dlaczego jest ona traktowana jak owoc egzotyczny? Często jest droższa niż, dla porównania, borówka amerykańska. I najważniejsze, czemu, kupując w Polsce „produkt malinowy” wykazuje on najczęściej tak zawrotną zawartość malin jak aż 0,1%? Jeśli ktoś wie, to proszę, niech mi wyjaśni :)



Idzie wiosna, czyli kolejna pora gryp i przeziębień. Jak powszechnie wiadomo, obie te dolegliwości „leczy się” dwoma podstawowymi środkami: herbatą z cytryną i miodem, albo herbatą z sokiem malinowym :) Niestety, czasy, gdy każdy miał w piwnicy kilka butelek soku malinowego od babci przeminęły z wiatrem postępu i cywilizacji. Większość z nas, nieszczęśliwców, musi poprzestać na kupnym soku. Idziemy więc do sklepu, sięgamy po butelkę z napisem „sok malinowy” i piękną rubinową zawartością i zabieramy do domu. Dlaczego mielibyśmy podejrzewać, że ten sok malinowy nie jest sokiem malinowym? Niektórzy z nas wybierają jeszcze bardziej kompleksowe rozwiązanie i kupują gotową herbatę lub tzw. herbatynkę (napój przyrządzany z takich granulków) malinową. Po czym serwują to sobie i rodzinie.
Cóż... jak już kiedyś pisałam, dzisiejszy świat to dżungla bardziej niż kiedykolwiek. Weźmy do ręki przykładową butelkę „soku malinowego” i spójrzmy na skład. Przy okazji od razu rozpatrzmy go pod względem działania zdrowotnego:
Syrop glukozowo-fruktozowy – uczestnicy mojego kursu wiedzą, jak nieżyczliwie się do niego odnoszę i to nie bez powodu… jest to sztuczny twór, gorszy od cukru…
Cukier – mniej szkodliwy niż powyższy syrop, to prawda… pięknie nam stymuluje procesy zapalne w organizmie. W przypadku chorób razem w powyższym syropem jest wręcz wymarzony, aby pomóc tym chorobom się rozwinąć i utrzymać jak najdłużej…
Woda – nie mam komentarza :)
Zagęszczony sok malinowy 0,32%. Wiecie co, to również pozostawię bez komentarza, dobrze?
Zagęszczony sok cytrynowy 0,13% (bo to jest sok malinowo – cytrynowy…)
Koncentraty (czarna porzeczka, marchew) – chwila, chwila… nie czepiam się czarnej porzeczki czy marchwi, ale… czemu one się tu znajdują? Wiadomo, że producentom chodzi o jak najmniejsze koszta produkcji, naprawdę bardziej się opłaca pchać w ten „sok” czarną porzeczkę niż dać więcej malin?
Regulator kwasowości – kwas cytrynowy. Oznaczany również symbolem E330. Nieszkodliwy.
Barwnik – karmel amoniakalno –siarczynowy. Nie podejrzewa się go o działanie rakotwórcze, aczkolwiek ma działania niepożądane… może powodować nadpobudliwość i, za przeproszeniem, sraczkę… znaczy tego – rozwolnienie. W badaniach na zwierzętach wykazuje w niektórych przypadkach toksyczne działanie. Oznaczany symbolem E150d, lepiej na niego uważajmy na wszelki wypadek
Aromaty. Trudno tu cokolwiek powiedzieć, nawet nie napisali, co za aromaty, naturalne czy nie… Może każdą butelkę przez zakręceniem trzymają nad koszykiem malin, aby „sok” nabrał aromatu. Tak czy siak nie stwierdza się szkodliwości aromatów.
No i mamy zawartość cukru w cukrze… chciałam napisać zawartość malin w soku z malin.


I jeszcze krótki quiz:
Pytanie: ile malin wchodzi w skład produktu opatrzonego napisem „herbata o smaku malinowym”? 

Odpowiedź: 0,1%.
I tak to już jest z produktami malinowymi. Jeśli widzicie, że coś jest „malinowe”, zawsze sprawdzajcie skład. Na ogół okazuje się, że są to produkty z buraczków lub marchewki, a malin mają mniej niż jak na lekarstwo.  Kwestię cukru i tego paskudnego syropu na razie pomijam…
Jeszcze jedna kwestia – niestety maliny należą do owoców łatwo „chwytających” zanieczyszczenia. Idealnie by było, gdybyśmy kupowali produkty z malin z hodowli ekologicznych, nic na to nie poradzę. No, a najlepiej przygotować sobie w sezonie odpowiedni syrop samemu (ponownie, najlepiej z malin „Eko”), zabutelkować, trzymać w ciemnym i chłodnym miejscu i systematycznie zużywać…

 
Gdyż maliny i sok z malin naprawdę mają właściwości lecznicze. Jeśli chodzi o grypę i przeziębienie, to dwa główne działa malin to kwas salicylowy (czyli ma podobne działanie do aspiryny: obniża gorączkę, działa przeciwzapalnie oraz przeciwbólowo) oraz olbrzymie ilości witaminy C. Oprócz tego zawierają dużo witaminy B3, kwas foliowego, potasu, magnezu i cynku. Ponoć maliny mają też łagodzić bóle menstruacyjne, ale nie szukałam dla tej informacji potwierdzenia naukowego, więc pewna nie jestem.
A jeśli chodzi o działanie przeciwnowotworowe… tutaj też maliny wytaczają prawdziwe kolubryny. Zawierają kwas elagowy i dużą ilość polifenoli. Dzięki temu hamują angiogenezę oraz przyczyniają się do eliminacji substancji rakotwórczych z organizmu. A wysoka zawartość błonnika daje dodatkowe działanie antynowotworowe w przypadku jelita grubego, prostaty i trzustki.
Czasami tak patrzę na to, co napisałam i się dziwię: trzy krótkie zdania, nie robiące wrażenia, choć powinny! I to powinny wywoływać bardzo duże wrażenie, bo opisują naprawdę dużą sprawę! Może właśnie powinnam używać jakiś wykrzykników czy coś...

 
Włączmy maliny w nasze tygodniowe menu. Mrożone są tak samo dobre jak świeże. Jeśli mamy taką możliwość, postarajmy się o maliny ekologiczne. I może faktycznie, przygotujmy sobie w lato kilka butelek własnego soku z malin...


I za każdym razem, gdy jesz malinę, namierz raka i powiedz sobie: "Cel... Pal!


wtorek, 6 marca 2012

Statystyka jest bezlitosna

To, że moją „wiedzą antyrakową” postanowiłam się podzielić przyniosło różne skutki. W większości pozytywne, a najlepszą i najprzyjemniejszą częścią tego wszystkiego są życzliwi ludzie, którzy dzięki temu pojawili się w moim życiu. Świadomość, że są, że życzą nam dobrze, że mnie lubią i, że chcemy sobie nawzajem pomagać, jest czymś nie do opisania budującym. Wzbogaca moje życie, a te dobre życzenia również przyczyniają się do zdrowienia męża – może to z kolei mało naukowe podejście, ale – jak często powtarzam, wierzę w siłę słowa. „Na początku było Słowo”, prawda? I teraz tyle dobrych myśli i słów działa na naszą korzyść.
Jest też oczywiście i druga strona medalu, całe szczęście bez porównania mniej znacząca. Zdarzają się ludzie nieżyczliwi :) Są to pojedyncze sztuki, ale potrafią człowiekowi zrobić przykrość. W swoich zarzutach się powtarzają, a są to trzy sprawy. Postanowiłam poświęcić jeden wpis na odpowiedź na nie, zwłaszcza, że być może są to sprawy nurtujące i innych.
1.    „Po co całe to zdrowe żywienie. Mam wujka (dziadka, siostrę, szwagra brata koleżanki ze studiów itd.) który całe życie jadł tylko zdrowe produkty, z własnego pola, był w ciągłym ruchu, a i tak zachorował na raka”.
Przykład odwrotny:  „Po co to całe zdrowe żywienie. Mam wujka (dziadka, siostrę, szwagra brata koleżanki ze studiów itd.), który całe swoje życie jadł tłusto, wcale się nie ruszał, codziennie pił piwo i wypalał dwie paczki dziennie. I żyje już 80 lat.”
Po pierwsze, przepraszam, że żyję, oddycham i staram się propagować zdrowy styl życia, straszna zbrodnia…
Po drugie: absolutnie wierzę w istnienie wujka, dziadka, siostry itd., nie widzę tylko dlaczego ich istnienie i wyjątkowość ich doświadczeń mają być argumentem w jakiejkolwiek rzeczowej dyskusji. Jeden przykład zimy nie czyni i nie jest w stanie zmienić danych statystycznych ani wyników badań naukowych.
Statystyka jest bezlitosna!

Co to oznacza? Że nigdy nie wiemy, co nas spotka, choć możemy zrobić bardzo dużo, aby znaleźć się „po lepszej stronie wykresu”.
Przyznałam się kiedyś, że jedną z moich „słabości” są filmy o rekinach. Dziś przyznam się do kolejnej: książki i filmy o śmiertelnych wirusach :) Kiedy jako nastolatka przeczytałam „Strefę skażenia” poczułam – mam nadzieję, że to nie zostanie źle zinterpretowane – coś na kształt rozczarowania, że nie istnieje wirus , który byłby w 100 % śmiertelny. Nie ma czegoś takiego w przyrodzie, chociaż istnieje w wielu filmach :) Najbardziej zjadliwe i śmiertelne szczepy wirusów Ebola i Marburg mają śmiertelność wysokości 90%. Owszem, to jest porażająco dużo. Ale zastanówmy się, co to oznacza. Że jedna osoba na dziesięć, z tych, które złapały tego wirusa, przeżyje. Przeżyje 10 osób na 100. To jest mało czy dużo? I od czego zależy to, w której części się znajdziemy?
Żadna choroba, żaden wirus to „nie wyrok”, jak zwykło się mówić. Rak również takim wyrokiem nie jest, choć oczywiście może nas zabić.
Wracając do zarzutu: postaram się to zobrazować . Mówiąc bardzo ogólnie, mamy dwa zbiory ludzi: do jednego (zbiór A) należą ludzie prowadzący niezdrowy styl życia: piją alkohol, palą, źle się odżywiają, nie ruszają się, mają „zły” stosunek do życia. Do zbioru B należą ludzie prowadzący zdrowy styl życia: nie piją, nie palą, odżywiają się zdrowo, uprawiają sporty, są pogodni, szczerzy, otwarci i przyjacielscy, przeszli psychoterapię i pozbyli się większości swoich problemów z psyche.
W zbiorze A na raka zachoruje  50 % osób (i to „tylko” 50%, gdyż następne 45% zapadnie na jakąś chorobę serca…). W zbiorze B na raka zachoruje 5 % osób.
Podkreślam, że to nie są żadne oficjalne dane, przeprowadzenie takiego porównania jest niemożliwe, to tylko przykład obrazujący!
Co oznaczają te zbiory i procenty. Znowu, mówiąc bardzo ogólnie:  na 100 osób prowadzących niezdrowy styl życia jedna połowa zachoruje na raka, druga połowa na cukrzycę, trzecia połowa na choroby serca, ale powiedzmy, 3 osoby pozostaną zdrowe i dożyją setki. Natomiast na 100 osób prowadzących zdrowy styl życia na raka zachoruje 5. Następnych 5 na cukrzycę, a następnych  5 na chorobę serca, a 85 osób będzie zdrowych.
Statystyka jest bezlitosna, zwłaszcza dla tych, którzy znajdą się wśród tych 15 chorych. Ale nawet w tym momecie ci, którzy prowadzili zdrowy styl życia i zachorowali, są w lepszym punkcie niż ci, którzy żyli niezdrowo i zachorowali. Jeśli chodzi o nowotwory, to mają oni większe szanse na wyleczenie, dłuższe przeżycia, a ich nowotwory są mniej złośliwe. A na to już są istnieją solidne naukowe dowody. Oczywiście statystyka wchodzi i tu, więc różnie bywa.
Nic nie może nam zagwarantować, że nie zachorujemy, albo, że wyzdrowiejemy. Obecnie wiadomo już, że czynnikiem mającym największy wpływ na ryzyko zachorowania na raka jest właśnie styl życia. Ale nadal nie jedynym. Chociażby czynniki genetyczne mają wpływ, choć znacznie mniejszy, niż się powszechnie sądzi. Ale trzymanie się zasad antynowotworowych zawsze automatycznie ustawia nas po lepszej stronie wykresu.
Nie wiem, jak to odbierzecie, dla mnie statystyka i wykresy są zawsze pocieszające, kocham matematykę. Ale najbardziej śmiertelne odmiany raka to np. przeżywalność 5 lat tylko u 5 procent chorych, przeżywalność 10 lat tylko u 1 %, itd. Dla mnie to zawsze oznacza, że 1 osoba na 100 przeżyje te 10 lat, a jedna osoba na 200 przeżyje 15 (jest to symboliczna liczba oznaczająca wyleczenie). I dlaczego to ja nie miałabym bym tą osobą być i co mogę zrobić, aby nią być. Taką samą analizę przeprowadziłam, kiedy dowiedziałam się o chorobie męża. I dała mi niezłego kopa do poszukiwań. 

2.    „Zarzut” drugi – rak jest wyrokiem śmierci, prędzej czy później, nic nie można zrobić, aby to zmienić, pani mąż ma wyjątkowe szczęście, że żyje już 5 lat.
Teraz będę nieprzyjemna, gdyż takie stwierdzenia wzbudzają we mnie spory gniew.
Po co Pan Bóg dał nam naukę, wiedzę do opanowania, wreszcie mózg do używania? Abyśmy potem sobie mówili, że „mieliśmy szczęście”?!?!? Cóż, ja dziękuję, ja się nie hazarduję. Korzystam z nauki, wiedzy i mózgu, jeśli ktoś wybiera „szczęście” to życzę powodzenia w życiu… Kłamię, niczego mu nie życzę, tacy ludzie są mi zasadniczo obojętni. To rzecz pierwsza, a rzecz druga: badania naukowe nie są iluzją, wydawać by się mogło, że to jest oczywista wiedza, wiedza wręcz ogólna, że możemy zrobić bardzo wiele, aby zmniejszyć ryzyko zachorowania na raka (i inne choroby oczywiście), jak również, aby wspomóc leczenie. I ja po coś przesiaduję nocami analizując wyniki tych badań i wślepiając podkrążone oczy w wykresy i wyniki analizy statystycznej. Bo zasadniczo niby wiadomo, co mniej więcej jest zdrowe, a co nie jest. Ale dla mnie jest różnica pomiędzy „wiadomo, że natka pietruszki jest zdrowa”, a „badania laboratoryjne potwierdziły przeciwnowotworowe działanie zawartej w pietruszce apigeniny (przeciwzapalne, antyangiogeniczne i powodujące apoptozę) – mechanizm jej działania jest podobny, jak leku Gleevec”. Zasadnicza różnica. Zwłaszcza, że ta wiedza potoczna jest zbyt ogólna, aby można było ją zastosować w „poważnej” antynowotworowej diecie. Badania naukowe pokazują, jak wiele jest różnych subtelności w tych zagadnieniach. Oczywiście polecam mój kurs :)

Jak ktoś kiedyś powiedział: „Fakty są wprawdzie silne, ale nie tak silne jak fałszywe mniemania”. Bardzo często przekonuję się o tej prawdzie od nowa.
3.    Ostatnia rzecz, niby drobiazg… niektórym nie podoba się, że na tym blogu komentarze są moderowane, przekonują mnie, że gdyby każdy mógł zamieszczać co chce i kiedy chce, to blog byłby popularniejszy… Możliwe, nie przeczę temu, ale mniej mi zależy na popularności niż na solidności. Zdarza się, że ludzie zachęcają w komentarzach do rezygnowania z leczenia tradycyjnego, a zamiast tego polecają jakieś „alternatywne” metody leczenia.  Jak już kilka razy wyjaśniałam, jestem temu zdecydowanie przeciwna (mówiąc łagodnie) i nie mogę pozwolić na to, aby coś takiego widniało na moim blogu , nawet na krótko.

Robiąc małą woltę, napiszę jeszcze raz: statystyka jest bezlitosna, ale nie dajmy jej się!